W trakcie obchodzonych w tym roku oficjalnych uroczystości często nawiązuje się do 25. rocznicy odzyskania przez nasze państwo i społeczeństwo możliwości samostanowienia. Symptomatyczne, że akcentując – niekiedy przesadnie – dokonania na różnych obszarach życia państwowego, gospodarczego i społecznego, pomija się prawo, co potwierdza niedocenianie jego roli. Tak było od samego początku przemian. Stając przed niezwykle trudnym zadaniem przebudowy, skupiono się przede wszystkim na systemie gospodarczym.
Nowelizowanie nowelizacji
Wyraźną oznaką tej preferencji było utworzenie stanowiska wicepremiera do spraw gospodarczych, podczas gdy zabrakło już miejsca na wicepremiera odpowiedzialnego za reformę prawa. W rezultacie nie było centralnego ośrodka pełniącego funkcję koordynatora prac nad koncepcjami niezbędnych zmian legislacyjnych i kierującego wprowadzaniem ich w życie. Sprzyjało to tendencjom tworzenia prawa resortowego, bez nadrzędnej, ogólnopaństwowej myśli przewodniej, a tym samym rozwiązań rozproszonych, doraźnych i tymczasowych, niekiedy wręcz przypadkowych.
Stosunkowo łatwy dostęp do ich wprowadzania mieli różnego rodzaju lobbyści i grupy nacisku, zabiegający o zmiany odpowiadające ich partykularnym interesom. W rezultacie główną słabością naszego prawa stała się jego zmienność, niestabilność.
Tymczasem przesłanką podejmowania inicjatywy ustawodawczej powinna być jej niezbędność i konieczność. Gdy stanowione ma być nowe prawo, sprowadza się to do wykazania dotkliwej luki prawnej, a gdy chodzi o nowelizację, do udowodnienia, że dotychczasowy stan prawny wyczerpał swoje możliwości regulacyjne i nawet zastosowanie wykładni dynamicznej obowiązujących przepisów nie daje pożądanych rezultatów. Tymczasem, wbrew tym elementarnym wymaganiom, częstotliwość nowelizacji u nas bywa zatrważająca, ociera się niekiedy o granice absurdu. W skrajnych przypadkach dochodzi do nowelizacji tych samych ustaw dwa, a nawet trzy razy w roku; niektóre bywają zmieniane jeszcze przed wejściem w życie. Jedną z przyczyn jest niewątpliwie przesadna wiara w kreatywną moc i omnipotencję prawa, a z drugiej strony niepoważny, manipulatorski stosunek do niego. Wyraża się on w przekonaniu, że jeżeli jest jakiś problem społeczny, zwłaszcza bulwersujący i nagłośniony medialnie, to najlepszym sposobem na jego rozwiązanie będzie uchwalenie przepisu. W podtekście tkwi założenie, że jeżeli coś się nie uda, to wprowadzoną regulację znowu się zmieni. Nie traktuje się przy tym serio przyjmowanych planów prac legislacyjnych, a jeszcze mniej dba o ich kontynuację. Każda nowa ekipa decydentów, podając się za mądrzejszą od poprzedników, samą zmianą przepisów pokrywa często niedostatki rzeczywistych działań na rzecz dobra ogółu. W ten sposób postępuje groźny proces inflacji prawa nie tylko w sensie lawinowego przyrostu przepisów (nadregulacja prawna) i ich niestałości, ale także w zanikaniu szacunku do niego jako rzeczywistego i niezbędnego regulatora stosunków społecznych, i to zarówno decydentów, jak i jego adresatów.
Zaskakujące i tajemnicze
Procesu tego nie udało się zahamować, a nasza rzeczywistość legislacyjna przypomina bardziej produkcję przepisów, i to obarczonych wadami, niż prawdziwe tworzenie prawa, które jest jedną z najtrudniejszych dziedzin sztuki.