Zapewne dlatego projekt posłów PiS wciąż jest na sejmowej tapecie i niewielu protestuje przeciw temu, by państwo mogło nałożyć na operatorów obowiązek stosowania specjalnych filtrów.
Po pierwszym entuzjazmie pojawia się jednak wiele wątpliwości. Czy ustawowa definicja pornografii obejmie część sztuki antycznej, o Kamasutrze, fotografiach Wantucha czy Saudka nie wspominając? Czy taki filtr będzie skuteczny, czy pornografia nie stanie się zakazanym owocem? Jasnej odpowiedzi brak, a to nie wróży dobrze. Dyskusje o filtrze przypominają mi za to pewną historię. Jeszcze przed erą Facebooka gościłam bratanków. Aby spokojnie zrobić obiad, włączyłam im komputer i stronę z grami. Mieli bawić się simsami, szachami online, ale zaciekawił ich Kubuś Puchatek. I ku zaskoczeniu wszystkich zamiast dobrze znanego wszystkim misia pojawił się na żółtym tle czarny napis „sexinwarsaw" i kilka zdjęć. Co było głębiej, pisać nie muszę.
Wyrzucić z twardego dysku żółtego natręta, pojawiającego się po każdym uruchomieniu przeglądarki, pomógł mi zaprzyjaźniony informatyk. Dziś, zanim zostawię moje córki z piosenkami na YouTube, sprawdzam, czy za słodkim misiem nie kryje się bara-bara ze słowem na „k" czy „j" słu- żącym za przecinek. I jestem przekonana, że nikt tak dobrze jak rodzice nie sprawdzi, co oglądają, czytają, słuchają czy wrzucają na Facebooka dzieci.
Dlatego może zamiast wydawać grube miliony na filtry, które nie zadziałają w stu procentach, lepiej nauczyć rodziców, jak dobrze kontrolować sieć. Warto dotrzeć do tych, którym to dzieci tłumaczą, jak działa internet, by... to oni zdążyli pokazać swoim pociechom, na co uważać. Rodziców nie można wyręczać, bo to zwalnia ich z odpowiedzialności. Przepisy mogą najwyżej pomóc.