Niedawno znajomy zwrócił mi uwagę na interesującą kwestię. Dobrze jest mianowicie wiedzieć, co robi minister – odpowiedzialny wszak bezpośrednio za bieg wielu istotnych spraw w kraju. Obywatele powinni mieć choćby wgląd w jego kalendarz spotkań. Ministrowie zyskaliby dzięki temu jeszcze jedno narzędzie komunikowania się z opinią publiczną. Obywatele natomiast oprócz zyskania dostępu do cennej wiedzy być może nieco mniej narzekaliby na to, że politycy „jak zwykle nic nie robią".
Publikowanie kalendarzy miałoby też pewien walor środka prewencji. Jakiś wścibski dziennikarz mógłby oto zechcieć skonfrontować zawarte w nim informacje z faktami. Mógłby przy tym odkryć na przykład, że minister próbuje ukryć spotkania z lobbystami. Nie jest to wydumany problem. Jakiś czas temu z rządu musiał odejść generał Waldemar Skrzypczak, wiceminister obrony, któremu wypominano, że spotykał się w niejasnych okolicznościach z izraelskim lobbystą. Ileż mniej kontrowersyjne byłyby te relacje, gdyby minister Skrzypczak spotykał się z nim tylko w ministerstwie, a spotkania wpisywał w publicznie dostępnym kalendarzu. Krótko mówiąc, pożytków mądrej otwartości jest wiele, a publikowanie kalendarzy ministrów w biuletynach informacji publicznej pożytki by te zwielokrotniło. Nie to jednak jest najciekawsze w naszej opowieści o kalendarzach.
Najbardziej interesujące jest to, że kalendarze osób pełniących funkcje ministerialne, które są tajne w ramach funkcjonowania polskiego rządu, okazują się jawne, a wręcz powszechnie dostępne, gdy osoby te zmieniają środowisko pracy. W 2014 r. mojemu znajomemu nie udało się na przykład uzyskać dostępu do kalendarza spotkań minister Bieńkowskiej, ale w tym samym roku kalendarz komisarz Bieńkowskiej można było obejrzeć na stronach Komisji Europejskiej. Jaki jest wniosek z tej historii?
Rzecz polega przede wszystkim na wymaganiach stawianych politykom i urzędnikom. Brukselska biurokracja, cokolwiek o niej mówić, po prostu operuje według nieco wyższych standardów niż nasza rodzima. To jest też kwestia przywództwa politycznego i decyzji, według jakich wartości i pryncypiów ma funkcjonować określona instytucja. Brukselscy politycy i podległe im instytucje chcą być po prostu bardziej otwarci na obywateli.
Drzwi powinny być otwarte
W Polsce mamy problem z otwartością instytucji publicznych. Przy czym otwartość rozumiemy szeroko. Jako umiejętności instytucji rządowych i ich kierownictwa politycznego przekazywania obywatelom możliwie wielu informacji o swoich działaniach. Nie tylko adresów i telefonów, ale wszelkich dokumentów opisujących ich funkcjonowanie (projektów ustaw, rozporządzeń, zarządzeń, regulaminów, uchwał itp.) oraz zasobów (baz, rejestrów, ekspertyz itp.). Ale to nie wszystko. Otwartość to również umiejętność instytucji aktywnego włączania obywateli w podejmowanie decyzji (projektowanie aktów prawnych, planów, strategii itd.). To umiejętność organizowania i prowadzenia konsultacji. W końcu otwartość to też działanie w sposób transparentny, zgodny z prawem, w sposób, który ogranicza możliwość powstawania korupcji i innych nadużyć władzy, konfliktu interesów, zdolność do prawidłowej organizacji lobbingu w tej czy innej instytucji.