Były przecież sądy w Berlinie

W ławach parlamentarnych carskiej Rosji i Niemiec zasiadali polscy deputowani

Aktualizacja: 11.02.2017 11:30 Publikacja: 11.02.2017 05:00

Były przecież sądy w Berlinie

Foto: Fotorzepa, Piotr Guzik

Nauka prawa wypracowała założenie, przyznajmy, bardzo idealistyczne: prawodawca jest racjonalistą, a jego dzieło, czyli akt normatywny, jest a priori racjonalny. Sam twórca aktu prawnego w myśl tej koncepcji ma dobierać optymalne środki do osiągnięcia zamierzonego celu, czyli oczekiwanej zmiany społecznej. Obserwując meandry tzw. polityki historycznej prowadzonej przez Rzeczpospolitą Polską, możemy nabrać wątpliwości, już nie tyle co do racjonalności ustawodawcy, ile merytorycznej poprawności jego działań i to na poziomie definicji legalnych, na których planuje oprzeć najważniejsze ustawy regulujące ową politykę.

Ustawowa zmiana przeszłości

Jednym z prymarnych aktów prawnych określających aktualny kierunek tzw. polityki historycznej Państwa Polskiego jest ustawa z 1 kwietnia 2016 r. (DzU z 2016 r., poz. 744; przyznajmy, że data uchwalenia raczej nie podnosi społecznej oceny rangi aktu normatywnego) o zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego przez nazwy budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej. Abstrahując od oceny celowości projektu rugowania z przestrzeni publicznej pomników totalitaryzmu (nierzadko będących po prostu pomnikami poległych żołnierzy na ziemiach polskich w XX w.), czyli zmiany przeszłości poprzez akt prawny, co najmniej zaskakiwać musi senacki projekt nowelizacji tejże ustawy (druk nr 985, projekt zgłoszony 21 października 2016 r., data wpływu do Sejmu 24 października 2016 r.). Projektodawca zamierza osiągnąć następujący cel: „Pozostawienie nazw instytucji oraz pomników upamiętniających wydarzenia i osoby mające zbrodniczy wpływ na historię Polski, daje zwolennikom totalitaryzmów możliwość propagowania swoich poglądów oraz ma szkodliwy wpływ na społeczeństwo. Konieczne jest więc znowelizowanie ustawy poprzez stworzenie prawnych instrumentów usuwania demoralizujących pomników i nazw z przestrzeni publicznej".

Projektodawca proponuje uszczegółowić definicję legalną „totalitaryzmu"; projekt doprecyzuje zakres pojęcia „inny ustrój totalitarny". Zgodnie z proponowanym art. 1 ust. 3 w jego zakres wejdą m.in. faszyzm, nazizm niemiecki, nacjonalizm ukraiński i litewski, militaryzm pruski, rosyjski i niemiecki.

To uściślenie nas ośmiesza

Proponowana przez projektodawcę definicja „totalitaryzmu" jest absolutnie wadliwa pod względem merytorycznym i naraża na śmieszność Rzeczpospolitą Polską, poprzez zakwalifikowanie do totalitaryzmów „militaryzmu pruskiego, rosyjskiego i niemieckiego". Jeżeli panuje powszechna zgoda co do totalitarnego charakteru nazistowskich Niemiec i sowieckiej Rosji, bardzo wyraźnych tendencji totalitarnych wśród ukraińskich i litewskich nacjonalistów (którym szczęśliwie nie było dane urzeczywistnić swoich wizji w postaci suwerennych totalitarnych państw), tak nie sposób posądzić Fryderyka II, Wilhelma II czy Mikołaja II („krwawy Mikołaj", ale jedynie na kartach sowieckich podręczników do historii) o skłonności do totalitaryzu. Państwa, którymi przyszło im rządzić, były co najwyżej autorytarnymi formacjami, osadzonymi na zastanym porządku społecznym. Wszyscy wymienieni, być może nie byli przyjaciółmi Polaków, ale nie sposób im przypisać rewolucyjnych dążeń do zniszczenia zastanego ładu społecznego, ekonomicznego czy religijnego, i zastąpienia zatomizowanej struktury społecznej wszechwładnym kultem opartym na ideologii państwowej – „świecką formułą parareligii". A wydawać by się mogło, że to jest celem formacji totalitarnych...

Proponowana zmiana prawnikowi musi się kojarzyć ze stwierdzeniem zawartym w preambule do Konstytucji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej z 22 lipca 1952 r., w której wskazano na polski lud pracujący, który „walczył dziesiątki lat o wyzwolenie z niewoli narodowej, narzuconej przez pruskich, austriackich i rosyjskich zaborców-kolonizatorów, tak samo jak walczył o zniesienie wyzysku polskich kapitalistów i obszarników".

Ostrożniej dobierać słowa

Termin „totalitaryzm" został upowszechniony w latach 20. XX w. we Włoszech. Jako pewna forma ustrojowa i koncepcja organizacji stosunków społecznych na zasadzie absolutnej podległości jednostek państwu, był specyficznym projektem XX w., choć filozoficzne uzasadnienie dla takiego stanu rzeczy dostrzegamy znacznie wcześniej. Totalitaryzm to efekt radykalizacji myśli nowożytnej o społeczeństwie i państwie, a oznacza – najogólniej rzecz ujmując – projekt takiej organizacji stosunków społecznych, politycznych i państwowych, w której aparat państwa będzie nadzorował, a jednocześnie stymulował możliwie wiele zjawisk życia społecznego, wykazując przy tym najdalej posuniętą nietolerancję względem konkurencyjnych światopoglądów.

W oparciu o powyższe definicje, wydawać by się mogło, że ugruntowane w naukach prawnych i politycznych pojęcie totalitaryzmu zostać może rozszerzone o – absolutnie błędnie – „militaryzmy: pruski, rosyjski i niemiecki", którym zapewne wiele można zarzucić względem polityk wobec ludności polskiej, biorąc pod uwagę najbrutalniejsze epizody germanizacji i rusyfikacji Polaków w XIX w., ale nigdy przez żadnego znanego badacza dziejów Niemiec czy Rosji nie zostały określone jako „totalitarne". Takie twierdzenie byłoby nie tylko obrazą historii Niemiec i Rosji (w ławach parlamentów tych państw zasiadali polscy deputowani, którzy korzystali z wolności wynikających z mandatów poselskich, co z pewnością obce jest formacjom totalitarnym), ale sądem absolutnie nieprawdziwym. Pomimo niedemokratycznych zasad w dzisiejszym rozumieniu, na których oparte były imperia Hohenzollernów i Romanowych, do klasyki rozumienia, czym jest państwo prawa (będące zaprzeczeniem zinstytucjonalizowanego totalitarnego bezprawia), przejść musi opowieść o Fryderyku II Wielkim, królu w Prusach, i legendarnym „młynarzu z Sanssouci", który miał w sporze z monarchą krzyknąć, że „są jeszcze sądy w Berlinie". Zagroził skutecznie. W państwie totalitarnym z pewnością ów właściciel nieruchomości nie mógłby liczyć na łagodny wyrok – czyli arbitralną decyzję państwa uosabianego przez „władcę". I już ta opowieść nakazuje, by ustawodawca polski dobierał z rozmysłem i oszczędniej słowa w procesie tworzenia prawa. Inny wybór naraża go jedynie na śmieszność.

Autor jest doktorem nauk prawnych, adwokatem z Rzeszowa

Nauka prawa wypracowała założenie, przyznajmy, bardzo idealistyczne: prawodawca jest racjonalistą, a jego dzieło, czyli akt normatywny, jest a priori racjonalny. Sam twórca aktu prawnego w myśl tej koncepcji ma dobierać optymalne środki do osiągnięcia zamierzonego celu, czyli oczekiwanej zmiany społecznej. Obserwując meandry tzw. polityki historycznej prowadzonej przez Rzeczpospolitą Polską, możemy nabrać wątpliwości, już nie tyle co do racjonalności ustawodawcy, ile merytorycznej poprawności jego działań i to na poziomie definicji legalnych, na których planuje oprzeć najważniejsze ustawy regulujące ową politykę.

Pozostało 90% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Reksio z sekcji tajnej. W sprawie Pegasusa sędziowie nie są ofiarami służb
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Ideowość obrońców konstytucji
Opinie Prawne
Jacek Czaja: Lustracja zwycięzcy konkursu na dyrektora KSSiP? Nieuzasadnione obawy
Opinie Prawne
Jakubowski, Gadecki: Archeolodzy kontra poszukiwacze skarbów. Kolejne starcie
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Opinie Prawne
Marek Isański: TK bytem fasadowym. Władzę w sprawach podatkowych przejął NSA