Na tle krajów Europy Zachodniej jesteśmy krajem o niedojrzałym, rozwijającym się rynku nieruchomości, gdzie jeszcze 10-15 lat temu obrót nieruchomościami był mocno ograniczony m.in. z uwagi na: brak kredytów, niską podaż i brak konkurencji, szczególnie w segmencie budownictwa wielorodzinnego.
W konsekwencji nie ukształtował się wyjściowy poziom cen nieruchomości (szczególnie na rynkach pierwotnych mieszkań i domów), który pozwoliłby określić, czy lokal na warszawskiej Białołęce wystawiany na sprzedaż za cenę 7 tys. zł/m[sup]2[/sup] to dużo czy mało. Nie było możliwości, aby porównać oferty, a więc zachować się jak typowy uczestnik rynku, który analizuje kilkanaście ofert z rynku lokalnego i porównuje cechy wpływające na wartość nieruchomości tj. lokalizację, stan techniczny budynku, standard wykończenia, wielkość.
Wraz z gospodarczym rozwojem kraju w sposób naturalny rosły ceny nieruchomości osiągając w okresie 1998 - 2010 poziom 3 - 5 krotnie wyższy (mieszkania i domy w Warszawie), 5 - 10 krotnie wyższy (grunty budowlane pod Warszawą), a nawet kilkunastokrotnie wyższy (ziemia rolna w promieniu 40 km od Warszawy).
W latach 2004 - 2008 w ten trwały trend wzrostowy wpisała się zliberalizowana polityka banków w udzielaniu kredytów hipotecznych: spadły marże, zakup nieruchomości zaczęto finansować w 100 - 110% ich wartości, obniżono progi zdolności kredytowej. W efekcie w 2006 r. w górę poszybowały szczególnie ceny mieszkań, a w 2007 r. gruntów i domów.
W konsekwencji wszyscy uczestnicy rynku (kupujący, sprzedający, pośrednicy, doradcy kredytowi) trwali przez ostatnie lata w przekonaniu, że ceny nieruchomości permanentnie rosną, a stan ten jest niezmienny.