Efekt jest zaś taki, że miliony uczciwych muszą udowadniać przed sądami administracyjnymi, że nie chcą wcale oszukiwać Skarbu Państwa, tylko skorzystać z ulg i przywilejów, które dają im obowiązujące przepisy prawa, a fiskus im ich odmawia.

By to udowodnić, ślą listy z dokumentami do urzędów skarbowych. Bo trzeba jakoś wykazać, że prawo przysługuje. A tu niespodzianka. Okazuje się, że gdy podatnik wysyła coś do urzędu skarbowego, musi mieć dowód na dowód, że wysłał to, co wysłał. Bo jeśli urząd stwierdzi, że nie dostał zeznania lub oświadczenia albo innych papierów, to nie dostał i koniec. A jeśli dokument zgubił, to i tak się wykpi. Bo jak urząd może kłamać? Nie może. Przecież to podatnik, jak Grześ kłamczuch z wiersza Tuwima, z pewnością nie wrzucił listu do skrzynki. I nic to, że pamięta wszystko szczegółowo, że znaczek był z Belwederem. I że skrzynka była czerwona, a koperta..., no taka, tego... nic takiego nadzwyczajnego.

Nawet jeśli list wrzucił, to pewnie pusty – myślą urzędnicy. Bo podatnikowi-gagatkowi nie może chodzić o nic innego, tylko by fiskusa okłamać. I nawet jeśli ostatecznie sąd przyzna mu rację i stwierdzi, że w kopercie dokumenty były – to z pewnością nie z dnia na dzień. Na  takie orzeczenie podatnik często musi czekać miesiącami.

Dlatego warto mieć w zanadrzu jakieś środki na udowodnienie, że wielbłądem się nie jest. Może to być zdjęcie rodziców z prostymi plecami albo urzędowe poświadczenie. Tylko że żaden urząd go nie wystawi. Wielbłądowi, że jest wielbłądem – owszem. Ale nie odwrotnie.

Wydaje się oczywiste, że Jan Kowalski to z założenia człowiek. Niby jasne, ale papier na to by się przydał, bo nie ma lepszego zabezpieczenia przed urzędem, jak papier z urzędu.