Mimo wyroku Sądu Najwyższego skazującego dyspozycyjnego sędziego na banicję sprawa prezesa Milewskiego, który uzgadniał z urzędnikiem z Kancelarii Premiera termin posiedzenia sądowego i tłumaczył dziennikarzom, że premier jest jego głównym zwierzchnikiem, kładzie się cieniem na wizerunku polskiego sądownictwa. To niestety jeden z przykładów niezrozumienia istoty władzy sędziowskiej przez same podmioty, którym jej sprawowanie powierzono.
Przyczyny takiego stanu rzeczy mają swoje źródła systemowe, ale mogą też świadczyć o niewłaściwym doborze osób do tej służby.
W polskiej tradycji niestety wciąż trudno zerwać z kategorią sędziego urzędnika, a przecież pojęcie „urząd sędziego" nie jest tożsame ze statusem urzędniczym. Niestety jednak w polskim porządku postrzeganie sędziego jako urzędnika w stosunku służbowym jest głęboko zakorzenione w pozaborczej tradycji.
Dzisiejsze prawie niezmienne ukształtowanie piramidy nadzorczej i upolitycznienie nadzoru zwanego eufemistycznie administracyjnym, który sprawuje przedstawiciel władzy wykonawczej, minister sprawiedliwości, oraz jego bardzo szeroki zakres to dziedzictwo po państwach zaborczych. Taki polityczny model nadzoru może się sprawdza w Niemczech czy w Austrii, ale w Polsce trzeba od niego odejść i zerwać z wzorcem sędziego urzędnika.
Wymiar sprawiedliwości, ?a nie administracja
Sprawa sędziego Milewskiego uświadamia również, jak kruche są gwarancje wewnątrzsądowej niezawisłości sędziowskiej, skoro prezes sądu deklarował w ramach swoich kompetencji uzgodnienie terminu posiedzenia sądowego, a nawet delegowanie sędziów na spotkanie informacyjne z premierem. Takie postępowanie jest skutkiem m.in. bardzo szeroko rozciągniętych granic nadzoru administracyjnego i głoszenia błędnych poglądów o zawężeniu definicji niezawisłości sędziowskiej do czynności funkcjonalnych.