Pomysł dwóch kadencji dla prezydentów miast, burmistrzów i wójtów, który przedstawił PiS, nie jest nowy. Wysuwały go już inne ugrupowania. Zawsze wywoływał spory.
Brak kadencyjności sprawia, że pod płaszczykiem demokracji mogą być hodowane patologie. To problem zwłaszcza małych miejscowości, gdzie ta sama władza rządzi kilkanaście lat. I niekoniecznie dlatego, że jest świetna. Udało jej się po prostu zabetonować lokalną scenę polityczną. A przez powiązania rodzinno-towarzyskie stworzyć sieć klientów, która umożliwia zwycięstwo w kolejnych wyborach.
Zbyt długie rządy zawsze powodują bezruch władzy. Zaczyna ona zajmować się sama sobą, uniemożliwia wpuszczenie do życia lokalnego świeżej krwi i energii. Nie pozwala się kontrolować. Dlatego nikt nie ma wątpliwości, że kadencyjność w centralnych urzędach, takich jak NBP czy NIK, jest dobra. Czy tej miary nie należy przyłożyć do samorządów?
Jest też inny aspekt sprawy. Czy proponowana zmiana nie jest zbytnią ingerencją w samorządność, ograniczeniem swobody wyboru lokalnych społeczności, które same decydują, kto i jak długo będzie gospodarzem ich miasta czy miasteczka? Wielu lokalnych włodarzy rządzi przecież nawet kilkanaście lat nie dzięki układom, ale dlatego, że są dobrymi gospodarzami i chcą tego mieszkańcy.
Dobrym przykładem jest Rzeszów. Mimo że to matecznik prawicy, w wyborach samorządowych od lat wygrywa w cuglach lewicowy prezydent. I polityka nie ma tu nic do rzeczy.