Ledwo ujrzał światło dzienne, a już przestraszył. W pierwszym uderzeniu sprawiły to pisma zakreślające niewiele ponad tygodniowy termin konsultacji społecznych i uzgodnień wewnętrznych, włączając w to dzień Wszystkich Świętych oraz Zaduszki. Stojące za tym argumenty zbijają z nóg. Pośpiech był podyktowany „przyjętym harmonogramem prac legislacyjnych i koniecznością jak najszybszego wdrożenia projektowanych przepisów". Dokument zajmuje tymczasem prawie 54 strony w części normatywnej, 30 w uzasadnieniu, wzór oświadczenia majątkowego na stron tuzin, nadto pięciostronicową tabelę z oceną skutków regulacji. Specnagroda dla każdego, kto w narzuconym tempie odważył się zaopiniować całość. Myśl przewodnia projektu, jego treść oraz duch zakrawają na halloweenowy psikus, w makro- i mikroskali. Nie mówiąc o zgoła upiornej szacie redakcyjnej, najeżonej to zdaniami wielokrotnie złożonymi bez przecinków, to żargonem pospolitych donosicieli bądź ich służbowych opiekunów.
Brakuje faktów
Pomysł scalenia w jednym akcie prawnym dotychczasowych reżimów ograniczeń w prowadzeniu działalności gospodarczej przez osoby pełniące funkcje publiczne, dostępu do informacji publicznej oraz działalności lobbingowej zdałby egzamin najwyżej w pracy doktorskiej. Udekorowany nowalijką antykorupcyjnego konfidenta, tudzież bizantyjską wizją oświadczeń majątkowych, jakimi projektodawca pragnie poskromić wszelkiej maści oficjeli, nadawałby się na temat habilitacji. W obydwóch wariantach wymagałby jednak wysunięcia przed nawias wspólnego motywu, którego w świecie faktów, w przeciwieństwie do wyżyn operacyjnej abstrakcji, takie zestawy po prostu nie posiadają. I wyrażenia w sposób zgodny z powszechnie akceptowanymi regułami języka polskiego, zarówno semantycznymi, jak i technicznymi. Tak, aby był komunikatywny dla zwykłych obywateli, spośród których planuje się werbować konfidentów, nie zaś jedynie dla projektodawcy czy politycznego bractwa tegoż.
Wszystkiego za jednym zamachem zaopiniować wszak się nie da nawet po miesiącu obcowania ze straszydłem. Skupmy się zatem na nowości w postaci zinstytucjonalizowanego denuncjanta, zwanego sygnalistą.
Firma doniesie o zdradzie
Kto zacz? Przepis art. 2 w pkt 12 definiuje go jako – tu również bezpieczniej nie silić się na własne słowa – „osobę fizyczną lub przedsiębiorcę, których współpraca z wymiarem sprawiedliwości polegająca na zgłoszeniu informacji o możliwości popełnienia przestępstwa przez podmiot, z którym jest związana umową o pracę lub innym stosunkiem umownym może niekorzystnie wpłynąć na jej sytuację życiową, zawodową, materialną" (bez szacunku dla płci harcownika i przecinka przed wyrazem „może"). Zamiast szperania w tak samo fikuśnie ujętej części motywacyjnej proponuję przetestować tę figurę na przykładach czytelnych bodaj dla maturzysty, pytając o zakres znaczeniowy lub sens kolejnych wyrażeń. Pierwsze pytanie brzmi: czemu służy specyfikacja podmiotów godnych miana sygnalisty? Czyżby chodziło o donosy nie tylko od osób fizycznych, lecz także od osób prawnych będących przedsiębiorcami? Czy w drugim przypadku spersonifikowana jednostka organizacyjna działałaby gremialnie czy per procura? Idąc dalej, godzi się zapytać o obiekt definiowanej czynności tych podmiotów. Niby z kim sygnaliści mieliby współpracować na włościach Temidy, pomijając organy ścigania? Z sądami? A jeśli tak, to jakiego szczebla organizacyjnego, gdzie umiejscowionymi i przez kogo reprezentowanymi? Czy mógłby to być referendarz sądowy? No i co z właściwością rzeczową? Teraz wniknijmy w istotę tej tajemniczej akcji. Czym różniłoby się owo „zgłoszenie o możliwości popełnienia przestępstwa" od karnoprocesowego zawiadomienia o przestępstwie, o którym mowa m.in. w art. 143 § 1 pkt 1 k.p.k. oraz w przepisach normujących uprawnienia zawiadamiających? Czy donos mógłby być ustny i nieprotokolarny? Czy liczyłoby się łyse, niepoparte żadnymi namacalnymi dowodami przypuszczenie podmiotu zgłaszającego, że ktoś mógł albo dopiero może popełnić przestępstwo? Czy mogłaby to być wiadomość „ze słuchu" powtórzona na słowo honoru? Na równie podchwytliwe pytania zasługują relacje między sygnalistą a obiektem zgłoszenia. Zrozumiała wydaje się jedynie więź skutkująca powstaniem stosunku pracy, ale też nie do końca. Bo dlaczego definicja pomija stosunki pracy na podstawie mianowania lub powołania, stosunki służbowe oraz tzw. stosunki mieszane (piastowane np. przez osoby na stanowiskach sędziowskich i prokuratorskich)? Niepodobna zarazem znaleźć przyczyny objęcia nią dowolnych więzi umownych innego rodzaju. Wgryzłszy się w problem, łatwo wyobrazić sobie tragifarsę, w której scenariuszu do godności sygnalisty aspirowałaby żona z racji związania z drugą połową umową intercyzy. Godność ta byłaby natomiast niedostępna dla funkcjonariuszy służb mundurowych ani dla – żeby nikogo nie urazić – asesorów prokuratorskich, chociażby nagrali przełożonego na gorącym uczynku przestępstwa swymi komórkami, a potem donieśli o tym, komu należy, przedkładając zmultiplikowane zapisy obrazu i dźwięku.
O ostatnim segmencie definicji aż odechciewa się pisać. Trzeba nie lada odwagi, by w roli członka rządu zagrożenie ze strony obiektów denuncjacji, z jakim musieliby się mierzyć sygnaliści, nazwać „możliwością negatywnego wpływu na ich sytuację życiową, zawodową, materialną". W zakres tego określenia wchodziłoby wszakże dosłownie wszystko, co nie spodobałoby się donosicielowi, łącznie z rujnującą życie zdradą małżeńską (w wykonaniu pomówionej strony umowy intercyzy). Innymi słowy, przepis definiujący sygnalistę przywodzi na myśl przypadkową eksplozję w składzie fajerwerków.