Prof. Andrzej Zybała („W oczekiwaniu na moralniaka", „Rzeczpospolita" z 3 lipca 2019 r.) słusznie wskazuje na kluczowy problem współczesnego życia politycznego – oderwanie przeważającej części szeroko rozumianej klasy politycznej od zasad moralnych.
Autor przywołuje przykłady z przeszłości: przedwojenne skargi na upadek życia publicznego. Rzeczywiście, było na co narzekać. Oto w 1922 r., po przynajmniej częściowym „wygaszeniu" frontów zewnętrznych, dochodzi w Polsce do politycznego sporu. To jego pokłosiem było zabójstwo Narutowicza, a przynajmniej atmosfera po jego wyborze na prezydenta. Te tłumy zapiekłych w nienawiści ludzi były efektem cynicznych prowokacji. Ówcześni spin doktorzy uznali, że trzeba wykorzystać najgorsze emocje mieszkańców Warszawy i popchnąć ich do masowych protestów. Można wyrazić wątpliwość, czy nawet dzisiejsza klasa polityczna byłaby do czegoś takiego zdolna.
Inny przykład. Zaraz po aresztowaniach brzeskich Józef Piłsudski udzielił wywiadu, w którym torturowanych wówczas więźniów – z wyraźnym zamiarem ostatecznego skompromitowania – oskarżył o finansowe machlojki.
Warto się zastanowić, czy problemy z moralnością nie są po prostu nieodłącznym elementem polityki. Zapewne w jakimś stopniu tak. Niemniej, zgodzić się należy z prof. Zybałą, że w ostatnich czasach odczuwa się szczególne nasilenie owych procesów.
Skąd to się bierze? Chyba z nowoczesnych form komunikacji. Nie chodzi rzecz jasna o to, żeby „wyłączyć internet", ale rozwój komunikatorów z jednej strony znacząco zwiększa stopień agresji, a z drugiej, ośmiela odbiorców do czynnego w tej agresji udziału. Aby napisać coś w sieci, nie trzeba się zastanawiać, wysyłać, czekać na akceptację... Publicyści wypadający bardzo ciekawie w artykułach prasowych, np. na Twitterze, pokazują zupełnie nową twarz. Liczy się tylko to, żeby komuś możliwie najostrzej odpowiedzieć. Nawet nie błyskotliwie – po prostu ostro, najlepiej wulgarnie. Po chwili zachowanie to w jeszcze zwulgaryzowanej formie kopiują pomniejsi użytkownicy, a wśród nich rodzą się kolejne „gwiazdy". Dobro wspólne schodzi na dalszy plan. Wtedy politycy mają już ułatwione zadanie: wszelkie emocje, które w swych partykularnych celach chcieliby wywoływać, mają podane na tacy.