W mediach od powyborczej nocy roi się od rozliczeń i zwykle sprowadzają się one do personalnych pretensji. A bo trzeba było pojechać do Końskich, a bo Hołownia to, a Kosiniak tamto... Nie tworzy to mądrości, tylko kwas, który rozcieńcza wszystko co dobre i trwałe. Mądrość po szkodzie przetopi się w przyszłe zwycięstwo, jeśli zostanie zrozumiana, nawet gdy jest gorzka.
Po pierwsze, Europa wyrosła z chrześcijaństwa i nie trzeba wierzyć w Chrystusa ani uczęszczać na sumę, aby to rozumieć. Polska jest jej częścią i ma korzenie zanurzone w tym dziedzictwie. Dlatego równie wielkim zgorszeniem jest dla mnie ponowny ślub kościelny ojca trojga dzieci, jak sprowadzanie tych korzeni do kruchcianego triumfalizmu i moherowego folkloru.
Po drugie, nikt nie chce, żeby obcy mu się wtryniali do życia, uczyli, co ma myśleć i w co wierzyć. Już Seneka powiadał: „czego prawo nie zabrania, tego wstyd zakazuje". Dlatego demonstracje LGBT, gdzie rozebrani aktywiści potrząsają genitaliami lub parodiują chrześcijańskie obrzędy, nie służą tolerancji, tylko mnożą zwolenników wygolonych karków. Po trzecie, naród istnieje i nie da się zastąpić go słowem „społeczeństwo". Przyjmowanie uchodźców jest nie tylko gestem miłosierdzia, ale też może być niezbędne wobec kiepskiej rozrodczości Polaków. Ale liczba przybyszów nie może być większa niż ich zdolność do asymilacji. Tworzenie enklaw innej kultury, rządzących się innym prawem, jest wstępem do niszczenia narodu.
Po czwarte... Można by tak dalej, ale czy strona zwycięska też byłaby zdolna do nauki? Triumfalizm zwiastuje klęskę.