Po 1956 roku było inaczej – ludzie "Tygodnika" dopuszczeni na ograniczoną skalę do polityki rzucili się w wir prawdziwej gry. I wtedy konsekwencje były różne – od pacyfikowania zbyt antykomunistycznych odruchów wśród członków Klubów Inteligencji Katolickiej poprzez udział w peerelowskich rytuałach (Graczyk daje przykład wystąpień Jerzego Turowicza na forum FJN, podobny charakter miało większość poselskich przemówień i nawet niektóre wstępniaki w "Tygodniku"), aż po specyficzny związek osobisty z państwem i władzą. Tu przywołany głównie poprzez incydenty (radość księdza Andrzeja Bardeckiego z powodu państwowego odznaczenia), ale przecież istotny. Każdy, kto przeczytał choćby dzienniki Jerzego Zawieyskiego, wie, jak mocno utożsamiał się on z polityką i osobą Gomułki i jak bardzo cenił sobie peerelowskie zaszczyty.
Graczyk słusznie przypomina, że Znak długo wspierał politykę ekipy Gomułki, potem Gierka. Do tego stopnia, że odnosił się z irytacją do tych, którzy chcieli pogłębiać październikowe przemiany (byli to, swoisty paradoks, na ogół buntownicy z kręgu obozu władzy, rewizjoniści). Wynikało to z rozmaitych motywów: rzeczywistego utożsamienia się z socjalizmem (silnego zwłaszcza w kręgu "Więzi"), a czasem tylko z neopozytywistycznego przekonania, że udział w państwowych rytuałach jest korzystny i dla Kościoła, i dla środowisk katolików świeckich. Przy okazji i z różnych strategii osobistych. Które nie występują jedynie w przypadku niektórych świętych.
Ksiądz Boniecki ma naturalnie rację, gdy przypomina że podobny pozytywizm był też udziałem Kościoła z prymasem Wyszyńskim na czele. Choć momentami ludzie Znaku szli dalej niż Prymas. Wiedzeni i mamieni wizją kościelnych reform gotowi byli także na inicjatywy, które konserwatywny episkopat stawiały w trudnej sytuacji wobec władzy. No ale sama wzmianka o tym wywołuje u Kozłowskiego dąsy, choć znamy te historie od dawna – z dzienników Stefana Kisielewskiego czy z książki Andrzeja Micewskiego "Współrządzić czy nie kłamać".
Czy debata nad konsekwencjami gry z władzą oznacza potępienie? Tak zakłada Andrzej Friszke, żądając, aby Graczyk się zdecydował: ma do czynienia ze zdrajcami czy nie? Jest to znów absurdalne stawianie sprawy. Naturalnie rozważanie tych konsekwencji powinno szokować kogoś, kto uwierzył, że "Tygodnik Powszechny" był między rokiem 1945 i 1989 pismem opozycyjnym. Ale powtórzmy za ks. Bonieckim: nie był.
Przywołam przykład z własnego doświadczenia. W latach 1987 – 1991 uczyłem historii w liceum. Przez pierwsze dwa lata pracowałem w szkole peerelowskiej. Nie musiałem się z tego tytułu wdawać w kompromisy poza jednym: w pierwszym roku na polecenie dyrektorki zaprowadziłem grupę swoich uczniów na spotkanie z Janem Dobraczyńskim, szefem PRON. Głęboko wierzę, że korzyści wynikające z moich lekcji, prowadzonych z wyraźnie antykomunistycznych pozycji, w które szkoła nie ingerowała, były ważniejsze niż ten epizod. A jednak miałem i wtedy, i później poczucie "obciachu". To była ta konsekwencja gry, którą w PRL ludzie podejmowali na różnych piętrach życia społecznego. Znam je z własnego doświadczenia.