Ma świętą rację profesor Zbigniew Lewicki, pisząc ("Rz" 24 maja 2011 r.), że stosunki ze Stanami Zjednoczonymi powinno się pielęgnować tak, jak Brytyjczycy pielęgnują trawę. Należy ją podlewać i przycinać, najlepiej przez wiele pokoleń. I nie ma co wierzyć, że jeden przyjazd Baracka Obamy do Warszawy (jeśli tym razem uda mu się ominąć chmurę islandzkiego pyłu) coś zmieni. Nie znaczy to jednak, że nie należy się takimi wizytami przejmować ani poważnie traktować składanych w ich trakcie obietnic.
Waszyngton nas nie kocha
Od pewnego czasu coraz częściej słyszymy narzekania: tyle z naszej strony Amerykanom daliśmy dobrego, a oni nam nic. Kiedyś walczył za nich Kościuszko, dziś nasi chłopcy w Iraku i w Afganistanie, a my nie mamy ani nowych kontraktów w Iraku, ani baz amerykańskich w Polsce, ani nawet tarczy antyrakietowej. Tylko wizy. Waszyngton nas nie kocha. Straszne.
To prawda. Waszyngton nas nie kocha. Barack Obama nawet gdyby zaangażował całą swoją administrację, nie odnajdzie w żadnej wiosce w polskich górach czy na Mazurach pradziadka. "Solidarność" nie wywołuje u niego dreszczy, a jego doradcy nie powtarzają mu bez przerwy, że bohaterska Polska zasługuje na szczególne względy.
Obama nie ma niemal żadnych związków z Europą. Odnalezienie przodka z irlandzkiej wioski było dużym osiągnięciem jego współpracowników. Doradcy Obamy nie tylko nie mówią mu o Polsce czy Irlandii, ale nawet niespecjalnie zachęcają go do wielkiego zainteresowania Paryżem czy Berlinem.
Ekipa Obamy żyje Azją. Przebywając w ostatnich dniach w Waszyngtonie, wiele słyszałem o tym, że doradcy prezydenta od początku powtarzają, iż to tam dzieją się najciekawsze rzeczy i na tamtym obszarze Stany Zjednoczone muszą skoncentrować swoją uwagę. I – niestety – trudno odmówić im racji. Jak wiadomo, nadal trudno jest znaleźć europejski numer telefonu, pod który amerykański prezydent mógłby zadzwonić i uzgodnić co trzeba. Europa jest dziś słaba. A w tej Europie Polska nie jest najważniejsza.