Janusz Palikot, zanim osiągnął swój zdumiewająco dobry wynik, odrobił kilka lekcji. Decydując się na udzielenie wywiadu rzeki atakującego Donalda Tuska, osiągnął to, czego chciał najbardziej: rozgłos. Potem zalecił swoim ludziom głośny krzyk i sam krzyczał najgłośniej przeciw pozostałym partiom. Jego tyrady były czasem racjonalne, zwłaszcza gdy demaskował miałkość obozu rządowego, którą zna jak mało kto, częściej niespójne lub pozbawione logiki, ale dość skuteczne, jak kiedyś wystąpienia Stana Tymińskiego czy Andrzeja Leppera. Pod koniec kampanii złagodził przekaz, prezentując się jako przewidywalny koalicjant dla PO.
Jego odkryciem było to, że aby wygrać, trzeba mocno uderzyć w konkurentów do tego samego elektoratu: PO i SLD. Tej prostej prawdy nie pojęli liderzy lewicy, wojując przede wszystkim z PiS. Palikot, wcześniej uwiarygodniony jako bezwzględny pogromca Kaczyńskiego, nie musiał się ścigać w tej konkurencji. Na każdym kroku chłostał Napieralskiego, w mniejszym stopniu i Tuska. To procentowało.
Palikot sięgnął po demagogiczną mieszaninę haseł liberalnych i socjalnych, ale przede wszystkim po fanatyczny antyklerykalizm połączony z promowaniem wszelkich nowinek obyczajowych. Pretensja do SLD, mającego skądinąd bezbarwną kampanię, że za słabo się z nim w ścigał, to pretensja o to, że zawodowi politycy lewicy mieli jeszcze trochę skrupułów. W debacie w TVN 24 Grzegorz Napieralski odrzucił legalizację narkotyków. A Palikot szalał na marszu wolnych konopi.
Palikot osiągnął to, czego chciał najbardziej: rozgłos