Przybyło nam burdeli, a biznes erotyczny kwitnie jak kasztany w maju. Zresztą nie trzeba do tego mediów, wystarczy spacer po centrum dowolnego polskiego miasta. Do tego, że w stolicy nie można zaparkować samochodu choćby na kwadrans, by szyby nie zalepiły ulotki proponujące gorące pośladki Kasi albo zimną Erykę, już się przyzwyczaiłem. Koncert w Filharmonii Narodowej? Proszę bardzo: w programie Beethoven, Bartok, Tansman i „Uleczka biust piąteczka" za wycieraczką.
Ponieważ złudzeń do jakości zarządzania Warszawą nie miałem nigdy, z tym większą radością wyrywałem się co jakiś czas w Polskę. Otrzeźwienie przyszło z pierwszym ciepłym weekendem tego roku w Krakowie. Szwendając się z bogobojnym przyjacielem po knajpach, za każdym razem w okolicach bazyliki mariackiej byliśmy zaczepiani przez typów lub pannice oferujących striptiz, taniec na rurze i podobne dyscypliny rodem z obleśnych tancbud.
No, ale może to moja parszywa gęba ich ośmielała do składania takich propozycji - myślałem. Do czasu. Niedawno wrócił z Krakowa przyjaciel, który cnoty kardynalne ma wypisane na twarzy. Razem z kolegą intelektualistą udali się na wieczorny spacer, dyskutując o wyższości Platona nad piwem Noteckim.
Wrażenia? „Stary, tam jest burdel co krok! Zaczepiali nas, wciskali ulotki, koszmar jakiś! Oni chcą konkurować z Wiedniem czy Londynem? To raczej podłe dzielnice Bangkoku" - emocjonował się mój przyjaciel.
Nawet Kraków upadł, pomyślałem i zadumałem się nad krótkowzrocznością pożal się Boże włodarzy miasta, którzy mając taką perłę w garści, pozwolili na przekształcenie jej w zarzygany przez hordy pijanych Angoli rynsztok, oferujący im plugawe swawole w historycznym centrum.