Będąc kimś małym i zapyziałym należy bardzo uważać na to, co się mówi i pisze, gdyż można zapyzieć do imentu. Nie muszą się o to martwić wielcy i nie zapyziali komedianci, nawet jeżeli nad poziomy wybili się dzięki odgrywaniu postaci małych i zapyziałych.
A w naszej, zapyziałej ojczyźnie być okrzykniętym wielkim i nie zapyziałym, to najczęściej zwyczajny dar Boży. Polega on na pospolitej urodzie, która ma zresztą sugerować typ męskiej urody polskiej. Nie trzeba wtedy już wiele wysiłku do odtwarzania licznych losów rodzimych głąbów, pociesznych swojaków, cwaniaczków, bandziorów bądź też zwyrodniałych katów potomstwa z pręgami od pasa na grzbiecie z repertuaru, który ma świadczyć o dzikim folklorze tutejszym. Przy tym kierunku naturalnego doboru obsady wystarczy być sobą i już jest przekonująco, odrażająco lub śmiesznie, jak każe koncepcja artystyczna. Jeśli chodzi o głos wybrańca losu, to może to być nawet byle piejący kogucik. Mile widziany bywa także knajacki zaśpiew, celem dopełnienia sugestywnego obrazu przeciętnego Polaka.
Na świecie od lat przez sceny i ekrany przewijają się Roger Moore, Pierce Brosnan, Marlon Brando, Daniel Day-Lewis, Colin Fairth i tego rodzaju perfekcyjne modele, a tu na scenach i ekranach od pięciu dekad trwa kompletne załamanie genotypu estetycznego z przyzwoitego poziomu Jerzego Zelnika w przedpotopowym „Faraonie". Za to rządzą Maliniak z Danielakiem i trwa nieprzerwany pochód ich klonów wraz z odpowiednim do aparycji, kiepskim wnętrzem. Jest to dziwna perwersja, bo ten utrzymywany konsekwentnie, z niewielkimi wyjątkami, archetyp jest odzwierciedleniem stanu poniżej średniej polskiej ulicy, co potwierdzi każda kobieta. Ten typ bohatera jest jednak odbiciem rodzimych scenariuszy, gdzie wszystko najczęściej kręci się do znudzenia w penetrowanym drobiazgowo prymitywnym światku, zupełnie jakby w stu, a nie w dziewięćdziesięciu procentach udało się zrealizować stare, wraże plany związane z polską inteligencją. A cóż może się malować na obliczu szmalcownika i pazernego kombinatora? Taka obowiązkowa moda nie może nie mścić się bezlitośnie.
„Tamto to były ewidentnie bzdury jakichś zapyziałych, małych ludzi" – w tych słowach przyłożono z buta, zdaje się, jakiejś większej grupie. Niewiarygodnie łatwo jest w naszym kraju pojedynczym wybrańcom losu rzucić anatemę na całą, domniemaną zbiorowość. Trzeba chyba mieć ku temu pewność, że to całkiem bezpieczny, nieryzykowny sport. Kopy w ludzi nawet bez kabaretowych przykrywek. Na poważnie i z własnych piedestałów, z których wydaje się, że nieważne, czy Cedynia czy Głogów, czy przywiązywali, czy byli przywiązywani. W ludzi urażonych, zaniepokojonych, może zawstydzonych jakimś filmem. Niewykluczone, że i w takich, którzy chcieli się tłumaczyć. Być może w takich, którzy mówili rzeczy niemądre. Niektórzy pewnie chcieli dyskusji. Wzgarda dla nich w ustach kogoś, kto sam nie dał małym, zapyziałym ludziom przykładów wznoszących, kto zarobił sporo na oswajaniu typu ludowego prostaka, życie strawił na stawianiu na piedestał małego, zapyziałego cwaniaczka, musi wprawiać jednak w stan dysonansu poznawczego. Włos jeży się na głowie, gdy z racji następnego pokolenia dziedzicznego piedestału można jakiś nagle niesympatyczny tłum nazwać ludzkimi wszami. Od tej przerażającej stylistyki tylko krok do myśli o dezynsekcji. Siedemdziesiąt lat temu dużo się mówiło i robiło na rzecz dezynsekcji.
Biada, gdy na piedestale należnym nieobecnym odtwórcom Kordiana, Konrada, Poety z "Wesela", czy tylko zwykłego, za to przedwojennego kowala z pięknej sztuki Szaniawskiego „Kowal, pieniądze i gwiazdy" postawimy Maliniaka. Gdy Maliniak zacznie mówić, co mu w duszy gra, możemy doznać szoku oraz niejednego dysonansu. A jego trywialny spicz nie brzmi strofą Słowackiego.