Gdy pytano mnie, czy po rosyjskiej inwazji na Krym podtrzymuję swoje tezy z artykułu zamieszczonego swego czasu w „Rzeczpospolitej" o konieczności rewizji wydatków na zbrojenia i powszechnym dostępie do broni, odpowiadałem twierdząco. I to w obu kwestiach.
Władimir Putin zaatakował Krym z jednego powodu – bo mógł to zrobić. Status tego obszaru był niejasny, stacjonowały tam wojska rosyjskie, 60 proc. mieszkańców uważa się za Rosjan, dla 80 proc. rosyjski jest językiem podstawowym, a przynależność Krymu do Ukrainy nie była konsekwencją historyczną, lecz kaprysem genseka sprzed pół wieku.
Nie piszę tego, broń Boże, po to, by usprawiedliwiać aneksję, ale by pokazać, jak daleko od niej do ewentualnego zaatakowania Polski – kraju będącego członkiem NATO i UE, graniczącego z Rosją na niewielkim odcinku, nieposiadającego znaczącego odsetka mniejszości narodowych na swoim terytorium. Warto o tym przypominać, bo część poważnych komentatorów już nawoływała do podwojenia lub nawet potrojenia naszych wydatków na armię. Tak, jakby to, co dzieje się na Krymie, miało już za chwilę doprowadzić do rosyjskiej inwazji na Polskę. Inwazji, której nie będzie. Bo nie może być.
Jeśli naprawdę zagrażają nam hordy Putina, to warto sobie zadać pytanie, dlaczego nie zdecydował się on na zajęcie całej Ukrainy, a jedynie na okupację małej części jej terytorium. Odpowiedź jest prosta – bo nie mógł sobie na owo zajęcie całego kraju pozwolić. To, co prezydent Rosji robi obecnie za naszą wschodnią granicą, jest przejawem jego słabości, a nie siły. Tego, że przegrywa wojnę o Ukrainę, a nie że jest jej zwycięzcą. Gra ostro, bo chce jeszcze coś dla siebie wyszarpać. Grożąc wojną,chce jedynie koncesji na swoją rzecz. Nie mógł dostać całej Ukrainy, która właśnie mu się wymyka z rąk, postanowił więc oderwać od niej choć mały jej skrawek.
Gdyby Rzeczpospolita ścigała się z Federacją Rosyjską na ilość czołgów i śmigłowców, ten wyścig z atomowym mocarstwem i tak musiałaby przegrać