Na początku 2010 roku na terenie Zielonej Góry i pobliskich miejscowości szalał zboczeniec, zwany przez media wampirem, który napadał, gwałcił, ba! mordował kobiety. Z pierwszych doniesień medialnych wynikało, że chodzi o trzy napady, w tym dwa gwałty i jedno usiłowanie gwałtu. Później liczba napadów urosła do dziesięciu. Wzrostowi liczby napadów towarzyszyły doniesienia o narastającej psychozie, specjalnej grupie policyjnej powołanej do ścigania bandyty, nagrodzie za jego ujęcie, publikowano też portrety pamięciowe gwałciciela. W większości doniesień informowano też o tym, co „mówi się na mieście", czyli o trzech zamordowanych kobietach, czego policja nie potwierdza. Gdzieś po miesiącu śledczej i medialnej ofensywy jedna z napadniętych wyznała, że kłamała. Później okazało się, że pięć zgłoszeń - to fałszywe zgłoszenia. Jedna z kobiet sama się pokaleczyła. Z wielkiej sprawy seryjnego gwałciciela pozostały trzy odrębne śledztwa, tyle ile było na początku. Komentując podówczas zdarzenie prof. Zbigniew Izdebski powiedział, że aż się boi spekulować, jakim emocjom musiały poddać się kobiety, że zdecydowały się na tak drastyczne kłamstwo. Relacje medialne z tych wydarzeń zasługują na osobną analizę. Może pozwoliłaby ona powiedzieć, jak to się dzieje, że wywołany rzeczywistym zdarzeniem temat medialny, niczym dżin wypuszczony z butelki, zaczyna żyć własnym życiem. Dlaczego zwycięża kreacja sensacyjnej, nieprawdziwej historii, która w dodatku wpływa na prawdziwe zachowania osób mniej odpornych psychicznie? Czy decyduje tylko naturalna skłonność do ubarwiania rzeczywistości, czynienia jej bardziej intrygującej, czy też jest to chęć zwykłej manipulacji mającej wzmocnić zainteresowanie danym tytułem, stacją, czy portalem? I jak się to ma do kwestii profesjonalizmu dziennikarskiego?
Niektórzy dziennikarze pełnią nieformalną rolę rzeczników partii, ale – co ciekawsze – wielu polityków wydaje się rzecznikami wybranego medium
Owacje dla Big Brothera
Jedno wydaje się pewne; w zbiorowej świadomości istnieją uproszczone, utrwalone tysiącem wcześniejszych przekazów, atrakcyjne medialnie wersje wydarzeń, które stanowią proste wyjście dla leniwych dziennikarzy, ale też są pożądane przez odbiorów, którzy umacniają się w przekonaniu, że ich rozumienie świata jest słuszne, bo potwierdzają to media. To rodzaj samonapędzającej się machiny. Przed kilkunastoma już laty, w sierpniu 2001 roku byłem widzem „Wielkiego Meczu" na stadionie Legii zorganizowanego przez TVN. Przeciwko sobie stanęli znani dziennikarze tej stacji wraz z bohaterami pierwszej edycji „Big Brother" i reprezentacja artystów polskich. Gdy na murawie pojawili się „bigbrother'owcy" trzynastotysięczna publiczność – ku memu zaskoczeniu i zapewne irytacji artystów - zareagowała owacjami. Znanych aktorów przyjęto wyraźnie chłodniej! Niegdyś trzeba było mieć talent, ten dar niebios w postaci umiejętności scenicznych, urody, wdzięku, najlepiej potwierdzony właściwym dyplomem, by być gwiazdą. Teraz nie trzeba ani talentu, ani umiejętności, ani wykształcenia; wystarczy być pokazywanym. Swoistym signum temporis był fakt, że tę prawdę potwierdzili w praktyce ówcześni kibice, którzy bardziej niż kreację Olafa Lubaszenki z filmu „Zabić Sekala", pamiętali komendanta straży miejskiej, zwycięzcę „Big Bother", którego mogli przez czas jakiś oglądać (podglądać?) na ekranie telewizora. O tym obrazku sprzed lat mógłbym zapomnieć, gdyby nie był on jedynie wycinkiem zmian obejmujących całą rzeczywistość komunikacji społecznej. Nowa rzeczywistość medialna, czy – jak kto woli – nowa ekologia mediów – w sposób dramatyczny obniża standardy zawodowe i etyczne dziennikarstwa. I to nie dlatego, że dziennikarze stracili talent, umiejętności, poczucie odpowiedzialności i rzetelności zawodowej. Problem jest o wiele głębszy: bywa, że ich wysokie standardy zawodowe nie są potrzebne, bo źle się sprzedają, albo odbiorcy nie oczekują na nie, co zresztą na jedno wychodzi. Główną przyczyną obecnej sytuacji są zmiany techniczne i technologiczne związane z rozwojem cyfryzacją mediów i rozwojem Internetu. Znoszą one zasadniczą barierę w dostępie do mediów: ograniczony dostęp do zasobów częstotliwości. W przypadku radiofonii i telewizji tylko ktoś, kto dostał prawo do użytkowania częstotliwości (dobra rzadkiego) mógł rozpowszechniać program. Cyfryzacja pozwala na jednej częstotliwości analogowej emitować, w zależności od metody kompresji, od kilku do kilkunastu programów w rozsiewie naziemnym. Ale oprócz naziemnych multipleksów cyfrowych funkcjonują multipleksy satelitarne i sieci telewizji kablowej, nie wymagające rezerwacji częstotliwości. Internet z natury – jeśli tak można powiedzieć – nie ma tego ograniczenia. Mnożą się też techniczne sposoby dostarczenia treści i dostępu do treści z wykorzystaniem tabletów, smartfonów, komórek. Integracja telewizji i Internetu pozwala na korzystanie z odbiorników hybrydowych dających dostęp zarówno do treści rozpowszechnianych w rozsiewie naziemnym jak i w sieci (boadcast, broadbend).
Świat uproszczony
Tradycyjna radiofonia i telewizja stały się terminem zbyt wąskim i zostały zastąpione komunikacją elektroniczną. Nadawca dziś oznacza raczej operatora telekomunikacyjnego świadczącego usługę transmisji sygnału. Dawny nadawca jest dostawcą. Dawny program jest usługą medialną, zresztą na równi z przekazem handlowym. Unijna dyrektywa medialna zwie się dyrektywą o usługach audiowizualnych. To, co było misją, posłannictwem, służbą staje się - nawet w sferze leksykalnej – częścią rynku usług! Nowe media burzą też tradycyjny podział na nadawców i odbiorców. To dotychczasowi odbiorcy tworzą dziennikarstwo internetowe zwane też społecznym lub obywatelskim. To dziennikarstwo bez redakcji, naczelnych, szefów wydania, dziennikarstwo bez żadnej zwierzchności i poza wszelką kontrolą. Dla przygotowanych intelektualnie i emocjonalnie daje to niespotykaną szansę, ale to nie oni stanowią większość na portalach, wortalach, blogach, gdzie dominuje dziennikarstwo jednej chwili, pozbawione faktów i analiz, przyczynkarskie, emocjonalne, dosadne i często wulgarne. - Jestem blogerem, reprezentuję siebie – powiedział jeden z uczestników podczas pamiętnej dyskusji o porozumieniu ACTA zorganizowanej w Kancelarii Premiera. Spojrzałem, by zobaczyć dziennikarza nowych mediów; wyglądał jak każdy z nas. Internet daje szanse każdemu z nas. Internet nobilituje blogerów niezależnie od ich umiejętności dziennikarskich. Ci, co wchodzą na ich strony też nie szukają intelektualnych zawiłości, ani poważnych publikacji profesjonalnych dziennikarzy. Szukają uproszczonej wersji świata na poziomie uproszczonej jego percepcji. To ta samonakręcająca się maszyna, o której już wspomniałem. Jeśli dany blog odnotuje dużą liczbę wejść, to zainteresują się nim reklamodawcy. Ci sami, którzy niegdyś sprawdzali nakłady renomowanych tytułów. Zastanawiające, że przy mnogości technicznych form przekazu i wielości programów obserwujemy ubóstwo treści i uniformizację formy. Względy ekonomiczne powodują konieczność tańszej produkcji i licznych powtórek. Najlepiej jeden przekaz sprzedać na różne sposoby w różnych mediach, zgodnie z zasadą Create Once, Play Ewerywhere. Mnogość mediów nie zmienia faktu, że tematy wiodące chodzą stadami. Żaden dostawca treści nie może zrezygnować z news'a, więc te same informacje pojawiają się w wiodących serwisach. Medioznawca ks. Andrzej Luter nazywa to „dziennikarstwem ławicowym". Bogactwo różnych form przekazu i dostępu do treści medialnej nie idzie w parze z bogactwem treści, ich poziomem intelektualnym i estetycznym. I nie w tym problem, że brakuje treści mądrych, rozwijających, lecz w tym, że bylejakość staje się standardem! Jest łatwa, tania i akceptowana przez odbiorcę. W przeciwieństwie do dziennikarstwa profesjonalnego!
Media jako strona
Bogactwo mediów nie oznacza też zwiększonych swobód twórczych. Na dobór tematu, jego ujęcie, sposób prezentacji ma wpływ tzw. linia redakcji i opinia kierownictwa. Owa „linia" oznacza zwykle polityczną lub światopoglądową identyfikację. Zaskakujące, że w dobie postpolityki, gdy bledną ideologie i doktryny polityczne, media są aż tak wyraźnie spolaryzowane politycznie. Niektórzy dziennikarze pełnią nieformalną rolę rzeczników partii, ale – co ciekawsze – wielu polityków wydaje się rzecznikami wybranego medium. Gdy przed trzema laty zdarzyły się pierwsze czynne napaści i pobicia dziennikarzy, a także zniszczenia wozów transmisyjnych podczas pamiętnych obchodów Dnia Niepodległości, KRRiT przyjęła stanowisko potępiające ten akt agresji. Równie ważna była dyskusja poprzedzająca przyjęcie tego stanowiska. Mieliśmy w Radzie świadomość, że niezwykle trudno powstrzymać te godne napiętnowania zjawiska, gdy ideologiczna polaryzacja mediów sprawia, że w politycznych, ulicznych burdach zaczynają one być postrzegane, jako strona utarczek. To jedna z wielu przyczyn erozji społecznej pozycji dziennikarza. Nowa sytuacja medialna zaczyna mieć zauważalny wpływ na zasady demokratycznego współżycia i funkcjonowanie państwa. Uczestniczyłem w kilkudziesięciu posiedzeniach różnych komisji parlamentarnych poświęconych wyjaśnieniom przyczyn nieprzydzielenia telewizji Trwam miejsca na multipleksie cyfrowym. - My – znaczy Polska" – powiedziała jedna ze obrończyń interesów tej stacji, ojciec Dyrektor Tadeusz Rydzyk powoływał się na prawa większości. Owa większość to ponad 90 proc. ochrzczonych rodaków płacących podatki. Można by sądzić, że większość wyznaniowa jest tożsama z większością polityczną w strukturze demokratycznej, a jej oczekiwania powinny być spełnione, niezależnie od obowiązujących norm prawa i procedur administracyjnych. Miałem też okazję przysłuchiwania się wspomnianej już dyskusji premiera i przedstawicieli rządu z internautami w sprawie porozumienia ACTA. I była to dyskusja dwóch porządków demokratycznych. Z jednej strony władza legitymizowana poprzez wybory, zachęcająca do pogłębionej dyskusji na argumenty, z drugiej tzw. internauci – doraźna, samozwańcza formacja działająca poza systemem wyborczym, ale świadoma swej siły, która żądała jednego: cofnięcia podpisu rządu pod porozumieniem (jak się okazało – skutecznie!)