Wybór Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej był dogodnym testem ukazującym stan świadomości Polaków (polityków i dziennikarzy nie wyłączając) na temat Unii Europejskiej. Gdyby nie to – skądinąd szczęśliwe – wydarzenie, nie widzielibyśmy tego tak dogłębnie. Ale widzimy...
Pomijając już takie wyczyny medialne, jak radość z tego, że Tusk jako przewodniczący Rady UE będzie mógł „promować polski punkt widzenia", czy twierdzenie, że poprzez ten wybór polski polityk objął „przywództwo Europy", najbardziej rozpowszechniony nonsens, jaki się ujawnił w reakcjach na ten sukces, polega na postrzeganiu Unii wyłącznie jako struktury międzyrządowej. Gdyby tak rzeczywiście było, UE nie różniłaby się niczym istotnym od dowolnej organizacji międzynarodowej typu OBWE czy ONZ. Otóż jeśli ktoś tak postrzega Unię Europejską, to znaczy, że nic z niej nie rozumie.
Fikcja wspólnej dyplomacji
A tymczasem od samego początku w latach 50. XX w. idea Unii polegała na stworzeniu czegoś więcej niż tylko suma, większa czy mniejsza, państw narodowych. Ta swoista wartość dodana Unii to jej wymiar wspólnotowy. Można go nazwać wymiarem obywatelskim, ponadnarodowym czy europejskim sensu stricto, pod tym względem, że Unia w dalszej perspektywie realizuje także interes niebędący wypadkową interesów sześciu, dziewięciu, a dzisiaj 28 rządów państw członkowskich, ale interes wspólny 500 milionów jej obywateli.
Jaka jest różnica pomiędzy interesem zdefiniowanym jako wypadkowa dążeń 28 rządów a interesem wspólnym? Taka, że ten pierwszy jest z konieczności konsensusem (bierzemy to, ale rezygnujemy z tamtego na waszą rzecz), ten drugi natomiast – wyrazem pozytywnej woli wszystkich. Ten pierwszy jest z konieczności pełen samoograniczeń wszystkich uczestników Unii, a w tym drugim możliwie wszyscy (a co najmniej większość) znajdują satysfakcję.
Najbardziej międzyrządowy charakter ma polityka zewnętrzna Unii – z tego powodu trudno ją nawet nazwać polityką zagraniczną. Dlatego wysoki przedstawiciel do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa to – z definicji – figura uwikłana w rozgrywki pomiędzy interesami poszczególnych rządów. Tak musi być, bo polityka zagraniczna jest ostatnią dziedziną, którą państwa członkowskie chciałyby oddać pod kuratelę ogólnoeuropejskiego nadzoru.