Roman Graczyk: Czy skorzystamy na Tusku w Brukseli

Polityka zagraniczna jest dziedziną narodową. Przestanie taką być dopiero w momencie, gdy ukształtuje się coś, ?co można by nazwać narodem europejskim. Na razie ?ten proces jest w powijakach ?– pisze Roman Graczyk.

Aktualizacja: 25.09.2014 16:21 Publikacja: 24.09.2014 22:40

Roman Graczyk: Czy skorzystamy na Tusku w Brukseli

Foto: AFP

Red

Wybór Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej był dogodnym testem ukazującym stan świadomości Polaków (polityków i dziennikarzy nie wyłączając) na temat Unii Europejskiej. Gdyby nie to – skądinąd szczęśliwe – wydarzenie, nie widzielibyśmy tego tak dogłębnie. Ale widzimy...

Pomijając już takie wyczyny medialne, jak radość z tego, że Tusk jako przewodniczący Rady UE będzie mógł „promować polski punkt widzenia", czy twierdzenie, że poprzez ten wybór polski polityk objął „przywództwo Europy", najbardziej rozpowszechniony nonsens, jaki się ujawnił w reakcjach na ten sukces, polega na postrzeganiu Unii wyłącznie jako struktury międzyrządowej. Gdyby tak rzeczywiście było, UE nie różniłaby się niczym istotnym od dowolnej organizacji międzynarodowej typu OBWE czy ONZ. Otóż jeśli ktoś tak postrzega Unię Europejską, to znaczy, że nic z niej nie rozumie.

Fikcja wspólnej dyplomacji

A tymczasem od samego początku  w latach 50. XX w. idea Unii polegała na stworzeniu czegoś więcej niż tylko suma, większa czy mniejsza, państw narodowych. Ta swoista wartość dodana Unii to jej wymiar wspólnotowy. Można go nazwać wymiarem obywatelskim, ponadnarodowym czy europejskim sensu stricto, pod tym względem, że Unia w dalszej perspektywie realizuje także interes niebędący wypadkową interesów sześciu, dziewięciu, a dzisiaj 28 rządów państw członkowskich, ale interes wspólny 500 milionów jej obywateli.

Jaka jest różnica pomiędzy interesem zdefiniowanym jako wypadkowa dążeń 28 rządów a interesem wspólnym? Taka, że ten pierwszy jest z konieczności konsensusem (bierzemy to, ale rezygnujemy z tamtego na waszą rzecz), ten drugi natomiast – wyrazem pozytywnej woli wszystkich. Ten pierwszy jest z konieczności pełen samoograniczeń wszystkich uczestników Unii, a w tym drugim możliwie wszyscy (a co najmniej większość) znajdują satysfakcję.

Najbardziej międzyrządowy charakter ma polityka zewnętrzna Unii – z tego powodu trudno ją nawet nazwać polityką zagraniczną. Dlatego wysoki przedstawiciel do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa to – z definicji – figura uwikłana w rozgrywki pomiędzy interesami poszczególnych rządów. Tak musi być, bo polityka zagraniczna jest ostatnią dziedziną, którą państwa członkowskie chciałyby oddać pod kuratelę ogólnoeuropejskiego nadzoru.

Żałosnym absurdem jest wyobrażenie, że polscy posłowie do PE jak jeden mąż głosują za pomysłami szefa Rady, bo to Polak

To – notabene – pokazuje, jaką mrzonką było polskie marzenie o naszym ministrze spraw zagranicznych, który jako wysoki przedstawiciel narzuca Unii polską politykę zagraniczną, szczególnie zaś jej politykę wschodnią. Po prostu polityka zagraniczna jest dziedziną par excellence narodową. Przestanie taką być dopiero w momencie, gdy ukształtuje się coś, co można by nazwać narodem europejskim obdarzonym świadomością europejską. Na razie ten proces jest w powijakach.

Najbardziej wspólnotowy charakter ma rynek, dlatego zniesienie barier celnych pomiędzy państwami członkowskimi jest zawsze jedną z pierwszych i najbardziej oczywistych decyzji po przystąpieniu nowego państwa do Unii. Dlatego też nie istnieje polityka celna ani Niemiec, ani Polski, ani Estonii, istnieje tylko wspólna polityka celna na zewnętrznych granicach Unii – po prostu unijna polityka celna.

Ale, jak wiemy, nawet wspólny rynek nie jest dziś realizowany w 100 procentach (np. kontrowersyjna kwestia europejskiego rynku usług). Niemniej Unia niewątpliwie zmierza w tym kierunku, likwidując kolejne bariery utrudniające konkurencję na całym obszarze 28 państw członkowskich – czego nie można powiedzieć o polityce zagranicznej, która pozostaje, i długo jeszcze pozostanie, domeną poszczególnych rządów.

Tak więc mamy w Unii skrajnie rządową politykę zagraniczną z jednej strony i maksymalnie wspólnotową politykę celną z drugiej. Reszta jest – tak lub inaczej – pomiędzy tymi skrajnościami i przeważnie toczy się w Unii spór, czy uczynić te dziedziny bardziej wspólnotowymi, czy raczej pozostawić pod większym wpływem polityki narodowej.

Niezależnie od tego sporu łatwo zauważalna jest ogólna tendencja: coraz więcej dziedzin życia poddawanych jest polityce wspólnotowej. Proces jest raz szybszy, raz wolniejszy, ale tendencja jest wyraźna: Unia zmierza do modelu ponadnarodowego, chociaż nikt nie wie, czy kiedykolwiek go osiągnie. Raczej też nie należy zakładać w przewidywalnej perspektywie likwidacji państw narodowych, nawet gdyby proces „uwspólnotowiania" polityki poszczególnych krajów przebiegał szybko.

Okrężną drogą

Unia zatem to taka konstrukcja instytucjonalna, w której istnieje współoddziaływanie mechanizmów wyrażających wspólny mianownik interesów państw i mechanizmów wyrażających wolę Europejczyków. Instytucjonalny wymiar tej podwójnej konstrukcji to Rada – dla wyrażania owego wspólnego mianownika interesów państw, oraz Parlament i Komisja – dla wyrażania owej woli Europejczyków.

Taka jest konstrukcja, bo poprzedza ją intelektualne założenie, że Unia nie jest prostą wypadkową sprzecznych interesów rządów. Kto nie podziela tego założenia (albo, co gorsza, nic o nim nie wie), ten, będąc w Unii, nie wie, czym Unia w istocie jest. To jest, moim zdaniem, przypadłość ogromnej większości naszych współobywateli i znacznej części polskich polityków, niestety.

Niekiedy w polskim dyskursie na temat Unii pojawia się argument, że Polacy są jednym z najbardziej euroentuzjastycznych narodów Europy, bo Unię popiera u nas 70–80 proc. społeczeństwa. Jest to twierdzenie bałamutne. Taki odsetek Polaków popiera przynależność Polski do Unii, bo ona kojarzy im się z budową autostrad, z wolnością podróżowania w strefie Schengen, pracą i zasiłkami socjalnymi w Wielkiej Brytanii.

Ale ogromna większość z nich nic zgoła nie wie o fundamentalnym założeniu tego projektu, jakim jest dążenie do stopniowej federalizacji. Gdyby tak pytać Polaków, zwolenników Unii byłoby może 5, może 10 proc. – nie więcej. Dlatego ten niby-proeuropejski dyskurs naszych polityków to gigantyczna propagandowa ściema. Politycy wolą nie zauważać, jaka jest istota tego projektu. i nie narażać się swoim wyborcom formułowaniem jakichkolwiek planów rzeczywiście europejskich (jeśli nie liczyć sposobu wydawania unijnych pieniędzy z Funduszu Spójności i ze wspólnej polityki rolnej).

Zjawisko jest naprawdę drastyczne. Wystarczy sobie przypomnieć ostatnią kampanię do Parlamentu Europejskiego, w której nawet partie nominalnie proeuropejskie nie mówiły o Unii, lecz o Polsce, a ogromna większość billboardów wręcz wprowadzała w błąd hasłami w rodzaju: „silna Polska", „słuchać Polaków" etc.

Nie ma nic złego w idei silnej Polski ani w haśle wsłuchiwania się rządzących w opinie Polaków, ale w tych wyborach naprawdę nie chodziło o to, tylko o ułożenie spraw w całej Unii. Niemniej pamięć tej kampanii (zresztą poprzednich w 2004 i 2009 r. także) pokazuje nam, jaki jest rzeczywisty poziom euroentuzjazmu i w ogóle świadomości, czym jest Unia.

Na tym tle nonsensowne reakcje na wybór naszego premiera na urząd przewodniczącego Rady nie dziwią. Nie stają się jednak przez to mniej nonsensowne. Tusk ani nie będzie pełnił urzędu choćby trochę podobnego do funkcji szefa polskiego rządu, ani nie będzie mógł w Radzie niczego przeforsować jako „polskiego stanowiska". Może do tego zmierzać, ale tylko drogą okrężną, ukazując je jako najlepsze wspólne stanowisko 28 państw.

Najważniejsze jednak, a najmniej zauważane w debacie publicznej, jest co innego. Tusk jako przewodniczący Rady, nawet gdyby całkowicie narzucił jej 28 członkom swoją linię polityki Unii, nie będzie działał na instytucjonalnej pustyni. Rada nie jest jedynym ośrodkiem decyzji w Unii. Jest zapewne instytucją de facto najważniejszą, ale też ta jej faktyczna pozycja jest głęboko sprzeczna z fundamentalnymi założeniami Unii.

To, że najważniejsze rozstrzygnięcia zapadają raczej na szczytach przywódców państw niż na posiedzeniach Parlamentu i Komisji, budzi w Unii głębokie i coraz głębsze niezadowolenie. Najbardziej wpływowe frakcje w Parlamencie – chadecy, socjaliści, liberałowie i zieloni – zdecydowanie opowiadają się za taką ewolucją polityki i instytucji unijnych, która byłaby zgodna z federalistycznymi przekonaniami ojców założycieli.

Owszem, jest też ruch sprzeciwu czy reakcji na tę ewolucję – to głosy tzw. partii protestu, mniej lub bardziej populistycznych, które odniosły niewątpliwy sukces w czerwcowych wyborach do PE, ale nadal to nie one mają większość.

Cisza i ściema

W ostatnich kilkunastu latach w Europie Zachodniej, a więc – jakkolwiek by było – wśród państw założycielskich Unii, pojawiła się ogromna ilość profederalistycznych wystąpień, w mniej czy bardziej solennej formie: Joschka Fischer, Jurgen Habermas, Jacques Delors, Valery Giscard d'Estaigne, Sylvie Goulard, Jean-Louis Bourlange, Daniel Cohn-Bendit, Guy Verhofstadt...

Spośród tych wszystkich ważkich głosów, które na Zachodzie ożywiały debatę o Unii, w Polsce głośniejszym echem odbiły się jedynie wystąpienia Fischera i Habermasa z początku tego wieku, a więc sprzed przystąpienia Polski do Unii. Potem nasze elity polityczne i medialne jak gdyby się umówiły, żeby nie przedstawiać Polakom rzeczywistej stawki wstąpienia do Unii. I to się udało: Polacy myślą – najzupełniej błędnie! – że Polska należy do jakiejś organizacji międzynarodowej pod nazwą Unia Europejska.

Tymczasem w tej strukturze, którą Polacy nagminnie mylą z organizacją międzynarodową, szefem instytucji międzyrządowej został polski premier. Wszyscy w Polsce się cieszą, nawet Jarosław Kaczyński. No dobrze, mają rację, bo to duży prestiż i odrobina wpływu na bieg spraw. Ale nie da się zrobić tak, by w instytucjach unijnych wszyscy Polacy popierali przewodniczącego Tuska, bo to Polak.

W szczególności żałosnym absurdem jest wyobrażenie, że polscy posłowie do PE jak jeden mąż głosują za wszystkimi pomysłami przewodniczącego Rady, bo to Polak. Na takie stawianie sprawy ludzie znający mechanizmy unijnej polityki mogą się tylko popukać w głowę.

Po pierwsze, Rada generalnie ciągnie w swoją stronę, a Parlament i Komisja w swoją – tak już jest i tak musi być. Rolą posłów do PE jest troska o wymiar wspólnotowy, ponadnarodowy Unii. Czyli coś, o co niezbyt się troszczy Rada i jej przewodniczący. To są inne role.

Po drugie, polscy posłowie do PE podlegają tym samym regułom i zwyczajom co wszyscy inni i zasadniczo powinni głosować tak, jak im wyznaczy kierownictwo ich frakcji – przynależność narodowa nie ma tu nic do rzeczy.

Unia nie jest – i nigdy nie miała być – zlepkiem narodów. Można to kontestować, ale trzeba przynajmniej wiedzieć, do czego się należy.

Autor jest publicystą tygodnika „w Sieci"

Wybór Donalda Tuska na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej był dogodnym testem ukazującym stan świadomości Polaków (polityków i dziennikarzy nie wyłączając) na temat Unii Europejskiej. Gdyby nie to – skądinąd szczęśliwe – wydarzenie, nie widzielibyśmy tego tak dogłębnie. Ale widzimy...

Pomijając już takie wyczyny medialne, jak radość z tego, że Tusk jako przewodniczący Rady UE będzie mógł „promować polski punkt widzenia", czy twierdzenie, że poprzez ten wybór polski polityk objął „przywództwo Europy", najbardziej rozpowszechniony nonsens, jaki się ujawnił w reakcjach na ten sukces, polega na postrzeganiu Unii wyłącznie jako struktury międzyrządowej. Gdyby tak rzeczywiście było, UE nie różniłaby się niczym istotnym od dowolnej organizacji międzynarodowej typu OBWE czy ONZ. Otóż jeśli ktoś tak postrzega Unię Europejską, to znaczy, że nic z niej nie rozumie.

Pozostało 92% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?