Nauka to nie przedsiębiorstwo

Uczelnie wyższe powinny się zajmować tym, do czego zostały powołane: przekazywaniem wiedzy i prowadzeniem badań. Tworzenie innowacji, zaspokojanie potrzeb biznesu nie jest ich zadaniem – pisze ekonomista

Aktualizacja: 29.05.2018 20:17 Publikacja: 28.05.2018 18:36

Nauka to nie przedsiębiorstwo

Foto: AdobeStock

To wielka rzecz, że minister Gowin podjął się reformowania nauki. Wielka i ważna, bo nauka potrzebuje zreformowania. Ale jego projekt – znakomity przede wszystkim w tym, że w ogóle został podjęty – nie może przejść do realizacji w formie, która ministrowi wydaje się ostateczną i którą chce on po przegłosowaniu przez Sejm skierować jeszcze w tym roku do realizacji.

Zadaniem większości sejmowej będzie teraz poprawienie tego projektu i usunięcie z niego błędnych rozwiązań. Sejm odegra tu wielką rolę, bo przecież sejmową komisję stać na zaangażowanie do konsultacji naukowców bardziej kompetentnych niż tych kilka osób wynajętych przez ministra w drodze konkursu. Nawet jeśli projekt zostanie znacznie zmieniony, to zasługa ministra Gowina pozostanie jednak niezaprzeczalna.

Trzeba jednak powiedzieć, że minister spotkał się nie tyle z „bardzo dobrym przyjęciem" jego projektu, lecz raczej z pozorami dobrego przyjęcia. Jak wynika z jego wypowiedzi, nie zdaje sobie sprawy z tego, że projekt ten jest przez środowiska naukowe bardzo źle oceniany. Przecież w wielu publicznych wypowiedziach wytknięto mu wiele błędów i wątpliwych rozwiązań. Trzeba jasno powiedzieć, że minister spotykał się z oportunistami, których przecież niemało w środowisku ludzi inteligentnych. A ponadto wygląda na to, że projekt opracowali – niestety – prawnicy, którzy funkcjonowania nauki nie rozumieją.

Błędnie uznano, że można przepisami prawa „uruchomić" polską naukę i sprawić, że wreszcie będziemy mieli noblistów. Funkcjonowanie nauki na świecie tam, gdzie osiąga ona sukcesy, nie odbywa się poprzez przenoszenie do niej wzorców korporacyjnych

W pogoni za efektywnością

Projekt reformy nauki jest konsekwencją faktu, że minister chce przenieść na wszystkie uczelnie swe doświadczenie wyniesione z zarządzania małą prywatną uczelnią, Wyższą Szkołą Europejską im. Józefa Tischnera w Krakowie. Doświadczenie to nie jest jednak adekwatne w kontekście dużych uczelni. Ponadto widoczne jest w projekcie ideologiczne podejście „wolnorynkowca", a tymczasem urynkawianie na siłę poprzez tworzenie „namiastek rynku" tam, gdzie nie może i nie powinien on być mechanizmem regulacyjnym, jest jednym z podstawowych błędów transformacji. Konsekwencją takiego podejścia jest ocenianie uczonych za ilość publikacji, liczbę cytowań, stosowanie kategoryzacji opartych na sztucznych biurokratycznych kryteriach.

Najbardziej krytykowanym elementem reformy są „rady uczelni". I słusznie. To twór, którego istnienie jest efektem myślenia korporacyjnego. Ale koncepcja reformowania nauki nie może wypływać z przekonania, że wszystko załatwi rynek, a każda działalność, w tym także nauka, ma być biznesem na wzór produkcji długopisów czy gwoździ. To biznesowe podejście jest nieodpowiednie dla dającej się zaakceptować koncepcji konstytucji dla nauki. Ponad połowa uczestników takiego gremium miałaby pochodzić spoza uczelni. Kto miałby to być? I czym mogliby się ci przybysze z zewnątrz przysłużyć nauce? Nie ma co do tego żadnej sensownej sugestii.

Rada ma zajmować się strategią uczelni. Ale jaką strategią? Nauka to nie działalność biznesowa, gdzie tworzy się strategie korporacji. Osoby z organizacji biznesowych miałyby decydować, czy jest zgodne z strategią uczelni utrzymywanie wydziału astronomii, bo „nie służy innowacyjności oglądanie jakichś tam gwiazdeczek", nauczanie teorii względności czy jakiegoś egzotycznego języka, albo łaciny lub greki. Co ciekawe, członkowie takiej rady mieliby otrzymywać – za niezbyt wyczerpująca pracę – czterokrotność najniższej płacy (obecnie ponad 8 tys. zł) – więcej niż minimum określone w ustawie dla profesorów.

Ten biznesowy twór ma poprawić „efektywność nauki". Ale efektywność to termin, który nie ma zastosowania do nauki, bo jej efekty są niewymierne i bardzo wielostronne, jak i często bardzo odłożone w czasie, trudne na początku do rozpoznania.

Tymczasem, sprawa jest prosta: kiedy stworzy się uczonym warunki do pracy, będą efekty. A te efekty są w stanie ocenić jedynie sami uczeni, nie są im potrzebne żadne biurokratyczne, pseudoekonomiczne kryteria ocen. Naukowiec może całą swą działalność ograniczać do wygłaszania wykładów, uczestniczenia w seminariach. Jeśli środowisko naukowe uznaje, że jego przemyślenia są inspirujące dla innych i akceptują jego uczestnictwo w społeczności uczonych, to powinno to wystarczyć.

Produkty uboczne

Uczeni dokonują odkryć często niemających nic wspólnego z gospodarką, a mających wielkie znaczenie dla nauki. Pewnemu matematykowi uszkodziła się antena komórki – było to w czasach, gdy aparaty komórkowe miały sterczące anteny. W jej miejsce włożył kawałek drutu i nudząc się na jakimś wykładzie zaczął ten drut wyginać w kształt fraktala – i okazało się, że antena działa znacznie lepiej, a ponadto zajmuje mniej miejsca. Tak powstały współczesne anteny fraktalne, znacznie wydajniejsze od stosowanych w przeszłości. Nauka rozwija się w sposób nieprzewidywalny, a jej związek z przemysłem bywa czysto przypadkowy. Innowacje nie powstają na uniwersytetach, czasami rodzą się na uczelniach technicznych (politechnikach) – ale raczej jako „produkt uboczny".

Do zarządzania nauką, w szczególności uczelniami, nie jest potrzebna współpraca z biznesem. Jeśli chodzi o edukację wyższą, biznes nie ma wiele do powiedzenia. Zna on tylko swe aktualne potrzeby, jego postulaty miałyby sens jedynie w odniesieniu do średniego szkolnictwa zawodowego.

Natomiast rolą uczonych w obszarze szkolnictwa wyższego jest poznawać aktualny stan wiedzy naukowej, a następnie przekazywać ją studentom – nabyte przez nich umiejętności mają im umożliwić własny rozwój i pracę w przyszłości, a nie zaspokajać bieżące potrzeby przedsiębiorców. Wiązanie reformy z postulatem zwiększenia innowacyjności wynika z zasadniczego nieporozumienia: innowacje nie powstają na uniwersytetach.

Rektor jak prezydent

Na uniwersytetach i w innych szkołach wyższych przekazywana jest wiedza naukowa, realizuje się badania i rozwija teorię – i wyniki tych prac przekazuje się w nauczaniu młodzieży. Innowacje młodzież ta tworzy po przejściu do praktyki w przemyśle, w ośrodkach badawczych i specjalistycznych instytutach, które mogą mieć bezpośrednie powiązania z firmami. Warto przypomnieć, że takie specjalistyczne przemysłowe instytuty istniały, ale po bezmyślnie realizowanej prywatyzacji, w której wyniku duże polskie firmy współpracujące z tymi instytutami zostały zlikwidowane, przestały one funkcjonować.

Zarządzanie nauką to dziedzina do której wszelkie postulaty „wolnorynkowców" nie mają zastosowania. Warto by wiedzieć, że na przykład w najsławniejszej amerykańskiej instytucji naukowej, Instytucie Studiów Zaawansowanych (Institute for Advanced Studies) w Princeton, nie są prowadzone żadne zajęcia dydaktyczne w klasycznej formie ani nie nadaje się stopni naukowych czy zawodowych; nie ma też tam tradycyjnego programu zajęć, laboratoriów itp. Nie prowadzi żadnych badań finansowanych z zewnątrz czy jakichkolwiek zajęć zleconych. Instytut ten funkcjonuje całkowicie niezależnie od jakichkolwiek władz. A jeśli ktoś przekazuje dotacje na rzecz jego działalności – a robią to zarówno instytucje rządowe, firmy i osoby prywatne – to nie wolno mu stawiać jakichkolwiek wymagań.

Powszechnie krytykowana jest ustanowiona w projekcie konstytucji dla nauki nadmierna władza rektorów. Krytyka ta jest słuszna. Rektorzy powinni zajmować się reprezentowaniem uczelni i pełnieniem roli arbitra w istotnych, spornych kwestiach. Natomiast zarządzanie to kwestia zwykłej administracji i znajomości specyfiki dyscyplin naukowych – dlatego bezpośrednie zarządzanie nauką, władzę wykonawczą, trzeba zostawić wydziałom.

Porozmawiajmy o wynagrodzeniach

Najważniejszym zadaniem uczelni wyższych jest wyławianie talentów i tworzenie uczonym odpowiednich warunków pracy. Dlatego też tak ważnym tematem jest odpowiednie wynagradzanie ludzi nauki. Jest to kwestia podstawowej, racjonalnej zasady rozwoju: kraj, który nie dba o swoich „mózgowców" jest skazany jeśli nie na zagładę, to na podrzędną rolę w rozwoju światowej gospodarki i nauki.

„Konstytucja dla Nauki" ustawowo określa poziom wynagrodzeń minimalnych dla profesora – jako 300 proc., adiunkta – jako 195 proc. – minimalnego wynagrodzenia. To jedno wielkie nieporozumienie. Autorzy ustawy zapomnieli chyba, że postulaty kształtowania płac w nauce, odnosiły wynagrodzenia w grupach pracowników nauki do średniego wynagrodzenia w gospodarce. Potem zepsuto całą ideę, i w gruncie rzeczy umożliwiono manipulacje prowadzące do radykalnego obniżenia realnych płac w nauce, zastępując średnie wynagrodzenie tzw. kwotą bazową. Wiązanie wynagrodzeń z minimalną płacą jest odbierane jako kolejna manipulacja.

Nauka rozwija się poprzez swobodną pracę oraz dyskusje prowadzone na seminariach i konferencjach. Uczeni potrzebują spotkań i możliwości wymiany poglądów. Dyskusje przy kawiarnianym stoliku w kawiarni Szkocka we Lwowie stworzyły polską szkołę matematyczną, każdy szanujący się uniwersytet ma porządny klub profesorski. Dlatego uczonym trzeba zapewnić dochody na wystarczającym poziomie, aby mogli być partnerami swych zagranicznych kolegów, a nie ich ubogimi krewnymi.

A zespołowa praca daje różne efekty: na przykład pod artykułem, który podaje precyzyjną ocenę masy bozonu Higgsa podpisało się ponad 5 tys. osób – artykuł opublikowany w prestiżowym czasopiśmie „Physical Review Letters" ma 33 strony, z tego lista autorów i reprezentowanych przez nich instytutów naukowych (w tym kilku polskich) zajmuje 24 strony.

Jest to po części skutkiem światowej pandemii cytowań. Rozliczanie ilościowe za liczbę artykułów i liczbę cytowań doprowadziło do inflacji przyczynkarskich – to efekt zapatrzenia się biurokratów w tzw. indeks Hirscha. Hirsch to niezbyt udany fizyk, który nie mając sukcesów naukowych postanowił przejść do historii w inny sposób i zaczął z zapałem kontrolować innych. „Wynalazł" miernik, który z radością podłapali biurokraci. A dla rozwoju nauki nie ma to żadnego znaczenia, sprawia natomiast, że nieliczne wartościowe prace giną w zalewie artykułów, które wcale nie musiały być publikowane.

Już w 1933 r. fizyk Paul Ehrenfest pisał w liście do Nielsa Bohra: „Nie mogę już niczego czytać i czuję, że brak mi kompetencji, by w natłoku artykułów i książek choć trochę się zorientować, co ma sens. Chyba nie można mi już pomóc". A przecież dziś natłok literatury jest tysiąckrotnie większy.

W poszukiwaniu diamentów

Wbrew powszechnemu poglądowi z naszą nauką nie jest źle. Pod względem kompetencji uczonych jesteśmy na średnim poziomie światowym. A jeśli w mianowniku położymy nakłady ponoszone na naukę, to jesteśmy w absolutnej czołówce. Warto przypomnieć, że w krajach zachodnich, do których chcemy się porównywać, na badania i rozwój (a nakłady na uniwersytety to część tej kategorii) wydaje się 2 do ponad 3 razy więcej jako proc. PKB (najwięcej w Korei Płd. – 4,6 razy więcej), 3 do 6 razy więcej na mieszkańca (w Szwajcarii 7,2 razy), a na 1000 zatrudnionych zatrudnia się 2 do 3 razy więcej osób (ponad 3 razy w Finlandii).

Nakłady publiczne na szkolnictwo wyższe na 1 studenta są 5 do 10 razy wyższe. Jak podawał jeszcze w 2010 r. prof. J. Wilkin, ale od tego czasu niewiele się zmieniło. Uniwersytet w Cambridge, kształcący trzy razy mniej studentów niż Uniwersytet Warszawski, ma przychody cztery razy wyższe, a Harvard z 2,7 razy mniejszą liczbą studentów ma przychody 15 razy większe. Jedna korporacja o światowym zasięgu wydaje na badania kilkakrotnie więcej niż cała Polska.

Z osiągnięciami w nauce jest jak z poszukiwaniem diamentów: trzeba przesiać dużo ziemi i przegrzebać stosy zwykłych kamieni, by znaleźć diamenty. Nauka wymaga czasu, nakładów i „gleby diamentonośnej", a tę mogą zapewnić tylko nakłady na odpowiednim poziomie, wyławianie talentów, stworzenia dla nich zachęt finansowych, by chcieli poświęcać życie pracy naukowej.

W ocenie wielu uczonych przedstawiony projekt reformy zawiera wiele rozwiązań szkodliwych dla nauki, jest napisany niestarannie i pełen niedopowiedzeń. W zbyt wielu miejscach przewiduje on odstępstwa od obowiązujących reguł awansu i zatrudnienia na uczelni pod warunkiem posiadania bliżej nieokreślonych „znaczących osiągnięć" naukowych. Ale trzeba podkreślić, że dobrze by było, by minister Gowin osiągnął sukces. Ale konstytucja dla nauki będzie nim tylko jeśli jej projekt zostanie potraktowany jako propozycja wstępna, która w toku prac sejmowych zostanie zmodyfikowana, a jej wady – usunięte.

Autor jest profesorem nauk ekonomicznych, członkiem Rady Polityki Pieniężnej

To wielka rzecz, że minister Gowin podjął się reformowania nauki. Wielka i ważna, bo nauka potrzebuje zreformowania. Ale jego projekt – znakomity przede wszystkim w tym, że w ogóle został podjęty – nie może przejść do realizacji w formie, która ministrowi wydaje się ostateczną i którą chce on po przegłosowaniu przez Sejm skierować jeszcze w tym roku do realizacji.

Zadaniem większości sejmowej będzie teraz poprawienie tego projektu i usunięcie z niego błędnych rozwiązań. Sejm odegra tu wielką rolę, bo przecież sejmową komisję stać na zaangażowanie do konsultacji naukowców bardziej kompetentnych niż tych kilka osób wynajętych przez ministra w drodze konkursu. Nawet jeśli projekt zostanie znacznie zmieniony, to zasługa ministra Gowina pozostanie jednak niezaprzeczalna.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Waga nieważnych wyborów
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie polityczno - społeczne
Daria Chibner: Dlaczego kobiety nie chcą rozmawiać o prawach mężczyzn?
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Gorzka pigułka wyborcza
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Czy szczyt klimatyczny w Warszawie coś zmieni? Popatrz w PESEL i się wesel!
felietony
Marek A. Cichocki: Unijna gra. Czy potrafimy być bezwzględni?