Co w ordynacji wyborczej do Sejmu jest najbardziej interesujące? Czy jedynie to, która partia dostanie więcej mandatów, która mniej, a która wcale – jak chciałby Marek Migalski („Jak się pozbyć SLD”, „Rzeczpospolita”, 19.02.2008 r.)? Jednak po słusznym założeniu – „dyskutując nad projektem zmian w ordynacji, winniśmy wiedzieć, czego po nich oczekujemy” – Migalski bez słowa wyjaśnienia wpada w koleiny, którymi wszystkie dotychczasowe dyskusje o ordynacji zostały sprowadzone na manowce.
Tymczasem warto się zastanowić nad innym punktem widzenia – co nowelizacja ordynacji spowoduje wewnątrz poszczególnych partii? Powinien być to bowiem najważniejszy powód zmiany obecnego systemu i największe ograniczenie, jeśli chodzi o możliwe rozwiązania.
Twierdzenie, że obecna ordynacja przez lata dobrze służyła polskiej demokracji, mija się zarówno z badaniami opinii publicznej, jak i z wynikami szczegółowych analiz. Te ostatnie pokazują, że ordynacja ta, w szczególności „krzyżyk przy nazwisku” stawiany na listach w okręgach wielomandatowych, prowadzi do szeregu patologii. Dla przytłaczającej większości kandydatów priorytetem w trakcie kampanii jest walka z kolegami z listy. To „współtowarzyszom” zrywa się plakaty i donosi na nich mediom.
Każdy też próbuje znaleźć sobie jakąś niszę, której będzie zawdzięczał swój wybór. Najczęściej taką niszą jest rodzinny powiat lub miasto. Jednak suma takich nisz w żaden sposób nie pokrywa całego kraju.
W szczególności zwycięscy posłowie zawdzięczają swój wybór tylko niektórym z powiatów. Te miasta, których kandydaci przegrali wewnątrzpartyjną rywalizację, są pozostawiane przez parlamentarzystów odłogiem.