Ostatnie wybory parlamentarne w Izraelu przebiegły w warunkach – jakże charakterystycznego dla tego kraju – napięcia. Państwo żydowskie wciąż zmaga się bowiem z podstawowymi problemami egzystencjalnymi: zapewnieniem przetrwania narodu i bezpieczeństwa swoich obywateli. Powoduje to, że wyniki wyborów do Knesetu muszą być odczytywane inaczej niż rezultaty wyborów do polskiego Sejmu i Senatu czy amerykańskiego Kongresu.
[srodtytul]Erozja zaufania[/srodtytul]
Przede wszystkim zwraca uwagę niska frekwencja. Bo oddanie głosów przez 63 proc. uprawnionych to w warunkach izraelskich wynik bardzo słaby. Przypomnę, że w pierwszych 40 latach istnienia Izraela frekwencja oscylowała między 78 i 84 proc. i była najwyższa w świecie. Jej spadek nie jest zjawiskiem nowym. Jednak utrzymywanie się tej tendencji nie świadczy – jak na Zachodzie – o zobojętnieniu, lecz o tym, że istotna część żydowskiego społeczeństwa przestała ufać swoim politykom.
Szeregi niegłosujących zasilają głównie klasa średnia i inteligencja, dawniej najbardziej zaangażowane w budowanie izraelskiej demokracji. Dowodzi to, że wyborcza absencja nie jest przejawem zobojętnienia, lecz aktem protestu.
A obywatele mają powody do niezadowolenia. Po wielu latach starań, rozbudzania nadziei i składania obietnic perspektywa pokoju jest równie odległa jak w punkcie wyjścia. To dlatego Awoda (izraelska Partia Pracy), ugrupowanie, które budowało Izrael, uzyskało tak dramatyczny wynik, zdobywając niecałe 12 proc. poparcia.