Konieczność wypłacenia 570 tys. zł premii prezesowi Narodowego Centrum Sportu Rafałowi Kaplerowi w sytuacji licznych opóźnień i niedoróbek na Stadionie Narodowym słusznie budzi społeczne oburzenie. Premia w swej naturze jest przecież wynagrodzeniem ruchomym. Jeśli więc są zastrzeżenia do czyjejś pracy, nie powinna być wypłacona lub należałoby ją ograniczyć.
Tymczasem w tym przypadku premia stała się w istocie stałym elementem wynagrodzenia. Taki jest zapis w kontrakcie i najpewniej prezes Kapler pieniądze dostanie. A jeśli minister sportu Joanna Mucha na jakiś czas wypłatę zablokuje, to wspomniany menedżer zainkasuje ją powiększoną o odsetki za zwłokę. Zrobi więc jeszcze lepszy interes.
Jednakowe żołądki
Ta sytuacja jest dobrą ilustracją patologii systemu wynagradzania w Polsce, ale też ciężkiej schizofrenii naszych polityków. Wiedzą oni doskonale, że trzeba fachowcom dobrze płacić, ale boją się narazić dużej części społeczeństwa, które wciąż pamięta o PRL-owskiej zasadzie "wszyscy mamy jednakowe żołądki". I oburza się, gdy tabloidy napiszą, iż jakiś prezes kupił sobie nową wypasioną skodę superb za 150 tys. zł, zamiast jeździć polonezem lub fiatem panda.
Aby przyciągnąć fachowców do spółek zaangażowanych w przygotowania do Euro 2012, a jednocześnie nie denerwować ludzi ich wysokimi zarobkami, tworzy się więc dziwaczne konstrukcje w postaci relatywnie niskich stałych pensji powiększonych o wysokie premie, które w żaden sposób premiami nie są.
Wyłącza się też zarobki spod ustawy kominowej, bo pies z kulawą nogą by się nie zgłosił do tak odpowiedzialnego projektu – mam na myśli prawdziwych fachowców, bo takich z samymi dobrymi chęciami nie brakuje. "Sprawa Kaplera" to efekt właśnie takich kombinacji.