Co jest najtańsze dla państwa, czyli ordynarny skok na kasę

Kto zyskał, kto stracił

Publikacja: 24.03.2012 00:01

Michał Szułdrzyński

Michał Szułdrzyński

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Dzięki tygodnikowi „Wprost" a ściślej dzięki jego stronie internetowej mieliśmy się w tym tygodniu okazję przekonać, co premier Donald Tusk naprawdę myśli o problemach demograficznych i polityce prorodzinnej. A jego prawdziwe myśli okazały się zaskakująco... trafne.

„Dla państwa najtańsza jest rodzina bez dzieci" – miał powiedzieć podczas jednego ze spotkań z Waldemarem Pawlakiem szef polskiego rządu. Miała to być odpowiedź na postulaty PSL by reformę podwyższającą wiek emerytalny uzupełnić o kilka zmiękczaczy – rozwiązań, które miałyby wesprzeć matki posiadające dzieci.

Tusk w oczywisty sposób ma rację, dla państwa rodzina, która nie ma dzieci jest tańsza. Ba, tańsza znacznie jest para żyjąca bez ślubu – nie tylko nie dostaje żadnego becikowego, nie przysługują jej ulgi na dzieci, ale w dodatku nie trzeba „marnować" pieniędzy na korzyści wynikające ze wspólnego rozliczenie podatkowe małżonków. Z punktu widzenia państwa – zgodnie z logiką zaprezentowaną przez premiera – najlepiej by było, by obywatele byli młodzi, zamożni i bezdzietni. Rzeczywiście, dużo by pracowali, nie korzystali zbyt z publicznej opieki zdrowotnej ani świadczeń emerytalnych. W dodatku sporą część pieniędzy wydawaliby na konsumpcję dóbr luksusowych (wysokie wpływy z podatków), mieliby oszczędności, które można by transferować do rynków finansowych i przeznaczać na wielkie inwestycje. Słowem model idealny. Ale tylko na parę lat. Potem wszystko by się zawaliło.

Bo z faktu, że coś dla państwa na krótką, a nawet na średnią metę jest opłacalne, nie wynika, że nie okaże się zabójcze w dłuższej perspektywie.

Dobrze, że poznaliśmy słowa premiera Donalda Tuska wypowiedziane w przypływie szczerości, bo teraz wiemy, czym naprawdę jest dla niego podniesienie wieku emerytalnego. Otóż wynika z tego, że dla szefa rządu zmuszenie kobiet do pracy o 7, a mężczyzn o 2 lata dłużej nie jest pomysłem na rozwiązanie jakichkolwiek problemów, lecz sztuczką księgową, czytaj ordynarnym skokiem na naszą kasę. Pamiętając stosunek rządu do OFE i ówczesne tłumaczenie, że kapitał emerytalny to wcale nie są nasze pieniądze (bo nie są) i łatwość, z jaką Platformie przyszło wytransferować kilkanaście miliardów złotych z prywatnych funduszy do kasy państwa, nie możemy mieć dziś złudzeń: podwyższenie wieku emerytalnego ma taki sam cel – by ludzie pracowali dłużej, a więc by do państwowej kasy (czym innym jak jednym z otworów gębowych państwowej kasy) szło przez dłuższy okres czasu pieniędzy od większej ilości pracujących osób.

Rządowi nie chodzi wcale o rozwiązanie żadnych problemów, które są z tym związane. Bo konieczność zmian w systemie emerytalnym nie wynika z kłopotów budżetowych państwa, ale ze złożonych procesów demograficznych. Społeczeństwo się starzeje, a więc coraz więcej osób będzie pobierać świadczenia emerytalne i rentowe, a coraz mniej osób będzie pracować. Społeczeństwo się starzeje, bo rodzi się coraz mniej dzieci, w ostatnich latach i tak rodziło się ich stosunkowo dużo (400 tys. rocznie), bo były to dzieci wielkiego wyżu lata osiemdziesiątych (kiedy rodziło się przynajmniej 700 tys. dzieci rocznie). Dziś tamten właśnie tamten wyż powoli kończy rodzić dzieci, za kilka lat rodzić dzieci będą matki pochodzące z niżu lat dziewięćdziesiątych – a liczba urodzeń dramatycznie spadnie. Co to oznacza, że bez natychmiastowego działania zmieniającego politykę prorodzinną, bez działania świadomego i celowego, mającego na celu w perspektywie kilku lat zwiększenie dzietności Polaków, zmierzać będziemy do nieuchronnej katastrofy. I to nie katastrofy społecznej i obyczajowej (nie wiem czemu zwykło się mówić, że wielodzietność to kaprys zamożnych środowisk katolickich, rodzących dzieci z powodów ideowo-religijnych), ale będzie to katastrofa finansowa. Gdy liczba osób pracujących drastycznie spadnie, nasza gospodarka, która ostatnio tak dzielnie rosła też zacznie się nieuchronnie kurczyć. Polska będzie się starzeć, biednieć i zmieniać w naprawdę dziki kraj. Będzie brakowało nie tylko rąk do pracy, lecz również do opieki nad milionami starszych i schorowanych Polaków. Na ich leczenie w ramach NFZ też nie będzie pieniędzy.

I być może pomysły, które zgłaszali ludowcy, wcale nie były dobre. I być może były zbyt kosztowne. I być może są gdzieś inne lepsze i tańsze. Jednak to Donald Tusk niedawno, mówiąc o tym, że trzeba podwyższyć wiek emerytalny, przypominał o tych wszystkich przerażających demograficznych prognozach, które przedstawiłem powyżej. Odrzucając a priori pomysły PSL i mówiąc, że bezdzietne rodziny są lepsze dla budżetu, Tusk jednak pokazuje, że nie chodzi mu o rozwiązanie realnego problemu, lecz o kupienie czasu. Kupienie przychylności agencji ratingowych, które decydują o tym, ile kosztuje nasz rząd pożyczanie pieniędzy na bieżące działanie. Kupienie przychylności rynków finansowych, które uznają, że przy najmniej na kilka lat, widmo ostatecznej plajty oddaliło się trochę od naszego kraju i może warto tu zainwestować parę milionów dolarów. O kupienie czasu może na jeszcze jedną, a może jeszcze na półtorej kadencji.

O tym, że dzieje się to w prozaicznym celu podreperowania budżetu i wyników finansowych, a nie po to, by rozwiązać istotny problem, przekonuje też to, co dzieje się potem z publicznymi pieniędzmi. Okazuje się, że pot i łzy narodu, czyli jego pieniądze, oraz wkłady własne w wielkie inwestycje infrastrukturalne, na które państwo i samorządy zaciągają dziś miliardy złotych do spłaty przez przyszłe pokolenia, idą dziś na wielkie marzenia o cywilizacyjnym skoku i wielkiej modernizacji. Pytanie, czy symbolem tej modernizacji będą pękające autostrady (miały stać się przecież chlubą PO, która budowała drogi a nie uprawiała polityki), otoczone skandalami sportowe areny (żenujące dyskusje wokół honorariów prezesów budujących ich spółek, astronomiczne koszty zbudowania i skala opóźnień), zmodernizowane koleje, na których dochodzi do krwawych katastrof (bo na tory są pieniądze, ale na podnoszenie kwalifikacji odpowiedzialnych za bezpieczeństwo ruchu już nie)? Czy to co miało być naszą największą chlubą nie stanie się - właśnie z powodu tej bylejakości, która wychodzi w każdej niemal sytuacji - bolesnym i wstydliwym wyrzutem sumienia?

Taka sama sytuacja, jak w przypadku podniesienia wieku emerytalnego, wydaje się mieć miejsce w przypadku proponowanych zmian w zasadach finansowania składek emerytalnych osób duchownych, czyli słynnym już Funduszu Kościelnym (który „obsługuje" wszak wszystkie wyznania, nie tylko księży i zakonników Kościoła katolickiego). Wymyślenie nowoczesnego sposobu finansowania świadczeń emerytalnych duchownych wszystkich wyznań, to wielkie zadanie. Jeśli by rząd Donalda Tuska opracował taki system, pozostawiłby po sobie wielkie dzieło. Ustalenie prawnych zasad współdziałania państwa, Kościoła i innych wyznań to kwestia tożsamości narodowej i kulturalnej przyszłych pokoleń. Można te zasady tak opracować, by Kościół dalej pełnił tak ważną społeczną rolę (można przypomnieć tysiące hospicjów, domów pomocy społecznej, samotnej matki, jadłodajni dla najuboższych noclegowni itp.). Historycznie też pełni on w Polsce wyjątkową rolę. To nie oznacza, że państwo ma bez gadania dawać mu pieniądze – jestem zwolennikiem dialogu i ustalenia jasnych reguł.

Jednak obserwując, jak zabiera się za wszystko Donald Tusk, widać, że cel jest zgoła odmienny. Nie chodzi o rozwiązanie problemu, o zbudowanie nowego systemu, tylko o cel doraźny. Jaki? Po pierwsze pokazanie rzekomych oszczędności (ładnie wygląda, gdy się z budżetu wykreśli dziwiećdziesiąt kilka milionów, budżetu, którego wydatki to trzysta kilkadziesiąt miliardów złotych (by przypomnieć skalę problemu). Nowy system opierający się na odpisach podatkowych ma przynieść kościołom... około 100 milionów.

Na czym więc polegać mają te przyszłe oszczędności? Na niczym, bo nie o realne pieniądze tu chodzi, tylko o wysłanie dwóch sygnałów. Jednego do wyborców, a drugiego do Kościoła, czyli do „czarnych". Na czym polega sygnał wysłany do „czarnych"? Szczerze powiedziawszy - słysząc o pasji, z jaką Tusk zabiera się za kolejne elementy (komisja majątkowa, fundusz, odchudzanie ordynariatów) - można odnieść wrażenie, że ma to znaczenie osobiste. Czyżby sam szef Platformy czuł się przez Kościół odrzucony? A może przyczyny sięgają roku 2010, który w psychice szefa rządu też pozostawił głębokie ślady. Wojna o krzyż, a potem kampania wyborcza pokazały, że z jednej strony Kościół jest słabszy niż by się mogło wcześniej wydawać, a z drugiej, że znacznie łatwiej zaprząc go do własnych celów politycznych – jak robił to wówczas PiS i Jarosław Kaczyński.

Pamiętne słowa jednego z biskupów o „zaczadzeniu PiS-em" wśród polskiego kleru mogły na Tusku zrobić wrażenie. Dlatego niewykluczone, że jego dzisiejsze działania to nie tyle zemsta, co odreagowanie sytuacji, którą szef PO odebrał (zupełnie inna rzecz czy słusznie) jako zaangażowanie się Kościoła po stronie jego przeciwników politycznych.

Ale to też ważny sygnał płynący do wyborców PO – nie jesteśmy tacy strasznie prawicowi! Ciekawe wyniki dają tu sondaże, które pokazują, że dla osób gotowych oddać głos na Platformę partią drugiego wyboru jest Ruch Palikota i SLD (w sumie niemal 40 proc. wyborców). Niezły wynik ma PSL.

A zatem wśród tych, którzy chcieliby PO porzucić, nie ma wielu uciekinierów na prawo. Szefostwo PO musi więc liczyć się z wrażliwością własnych wyborców na hasła lewicowe. Kłopot w tym, że na lewicowość i antyklerykalizm Platforma Janusza Palikota nie przelicytuje. PO może trochę poprawiać kurs na lewo, ale nie może zbyt daleko się tam przesunąć, bo wówczas straci centrum. Już dziś widać nawet w samej Platformie, że działania Premiera odbierane są coraz bardziej jako wojna z Kościołem, która nie wszystkim w partii jest w smak.

W dodatku ostatnie sondaże pokazały, że ucieczka w lewo wcale nie przynosi świetnych rezultatów. To raczej droga donikąd. Pytanie jednak, czy sondaże okażą się dla premiera ważniejsze niż osobiste urazy do Kościoła.

A może ma gdzieś jeszcze w kieszeni prawdziwą reformę emerytalną i prawdziwą reformę finansów Kościelnych, a tylko od czterech miesięcy tak się z nami droczy? Chciałbym w to wierzyć, ale wygląda to zgoła inaczej.

Dzięki tygodnikowi „Wprost" a ściślej dzięki jego stronie internetowej mieliśmy się w tym tygodniu okazję przekonać, co premier Donald Tusk naprawdę myśli o problemach demograficznych i polityce prorodzinnej. A jego prawdziwe myśli okazały się zaskakująco... trafne.

„Dla państwa najtańsza jest rodzina bez dzieci" – miał powiedzieć podczas jednego ze spotkań z Waldemarem Pawlakiem szef polskiego rządu. Miała to być odpowiedź na postulaty PSL by reformę podwyższającą wiek emerytalny uzupełnić o kilka zmiękczaczy – rozwiązań, które miałyby wesprzeć matki posiadające dzieci.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Jan Romanowski: PSL nie musiał poprzeć Hołowni. Trzecia Droga powinna wreszcie wziąć rozwód
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA