"Europa patrzy na nas i w wielu krajach europejskich rezultat naszych wyborów przyniósł ulgę i nadzieję. Myśl, że wreszcie oszczędności wydatków publicznych nie muszą być nieuniknione, jest odtąd moją misją, polegającą na tym, aby dać konstrukcji europejskiej wymiar wzrostu gospodarczego, zatrudnienia, dobrobytu, słowem – wymiar przyszłości. Powiem to jak najszybciej naszym europejskim partnerom, najpierw Niemcom w imię wiążącej nas przyjaźni i naszej wspólnej odpowiedzialności". To słowa Fran?ois Hollande'a wypowiedziane w niedzielny wieczór w Tulle, jego wyborczym mateczniku, w pierwszym publicznym wystąpieniu po ogłoszeniu sondażowych wyników.
Przekładając tę nieco enigmatyczną wypowiedź, właściwą dla momentu i okoliczności, w których została wypowiedziana, na język konkretnych propozycji zmian, Fran?ois Hollande będzie miał wkrótce sposobność powtórzyć Angeli Merkel, że domaga się renegocjowania paktu budżetowego, jak to zapowiadał w kampanii, i z pewnością usłyszy od niej, że nie ma takiej możliwości. Bo pani kanclerz wyraziła to bardzo dobitnie nie dalej jak w poniedziałek, dodając zarazem kurtuazyjne zapewnienie, że czeka na nowego prezydenta Francji w Berlinie "z otwartymi ramionami". Można by więc powiedzieć, że ramiona będą wprawdzie otwarte, ale trzymające gościa z Paryża w żelaznym uścisku dyscypliny finansów publicznych. I o to idzie główny spór.
O ile Hollande domaga się polityki ożywiania wzrostu gospodarczego przez zwiększenie wydatków budżetowych, o tyle Merkel mówi: fundamentem i warunkiem wzrostu jest uzdrowienie finansów publicznych. W tym celu trzeba przez kilka najbliższych lat mniej wydawać z budżetu, niż do niego wpływa. Francja w szczególności ma tu wiele do zrobienia. Udało jej się wprawdzie utrzymać w ubiegłym roku wzrost gospodarczy, ale zaledwie na poziomie 1,7 proc. PKB (dla porównania – Polska miała w ubiegłym roku wzrost 4,3 proc.), w tym roku wyniesie on zaledwie 0,7 proc., a w przyszłym znowu 1,7 proc. – tak planował ustępujący rząd, gabinet socjalistyczny mianowany za kilka dni przez Hollande'a nie ma wielkiego pola manewru, żeby te wskaźniki realnie podnieść. Francuski deficyt budżetowy wyniósł w 2011 r. 5,2 proc., a dług publiczny sięgnął 86 proc. PKB. W tej sytuacji nie było bardzo dziwne obniżenie Francji jesienią przez agencję Standard & Poors najwyższej noty AAA. Nie da się uzdrowić gospodarki bez zaciskania pasa, co twardo przypominał Nicolas Sarkozy, a czego – przynajmniej w kampanii wyborczej – jak gdyby nie dostrzegał Fran?ois Hollande, przeciwnie – mnożył propozycje zwiększenia wydatków.
Łatwy pieniądz
Oczywiście mają rację komentatorzy, którzy powiadają, że Hollande nie jest takim ekonomicznym fantastą, jakim był poprzedni socjalistyczny prezydent Fran?ois Mitterrand. Ale czy to aby na pewno wystarczy? Było nie było, Hollande obiecał przywrócenie niższego (60 lat) wieku emerytalnego dla najdłużej pracujących; zwiększenie zatrudnienia w edukacji narodowej o ponad 60 tys. osób; zwiększenie zasiłku na początek roku szkolnego; redukcję docelowo o połowę ilości elektrowni atomowych (co oznacza wydatne zwiększenia kosztów energii). Socjalistyczny przywódca nie zgodził się z kolei na wpisanie do konstytucji reguły zrównoważonego budżetu. Taki program domyka się tylko przy założeniu wyższego i – co ważniejsze – stabilnego wzrostu gospodarczego. A spełnienie tego warunku wydaje się mocno niepewne. Dlatego upojna noc powyborcza zwolenników Hollande'a na ulicach francuskich miast, zapewniających, że odtąd będzie i praca, i wyższe zasiłki socjalne wydaje się nieco naiwna. Raczej należy sądzić, że Francja – o ile prezydent elekt będzie się trzymał swoich obietnic – popadnie w jeszcze większe tarapaty. Jak to wpłynie na gospodarkę strefy euro i całej Unii – nietrudno przewidzieć.
Co więcej, Hollande stawia pewne postulaty gospodarcze wprost dotyczące Unii. Do rangi symbolu urasta oprotestowanie wspomnianego już paktu budżetowego (nie wiedzieć czemu, uporczywie nazywanego u nas paktem fiskalnym, skoro nie ma w nim mowy o ujednoliceniu podatków). Ale nie jest to – niestety – jedyny jego pomysł na ożywienie gospodarcze w strefie euro. Wśród innych propozycji zwracają uwagę dwie nader kontrowersyjne. Jedna to umożliwienie Europejskiemu Bankowi Centralnemu udzielania pożyczek na niski procent bezpośrednio państwom (a nie – jak dotychczas – tylko bankom), druga to euroobligacje. Kontrowersyjność pierwszego pomysłu polega na tym, że państwa, stosownie do własnej siły przebicia w Unii, będą wymuszać na Banku decyzje o udzieleniu tych preferencyjnych kredytów. Pogrzebie to niezależność EBC, ale – co gorsza – zmniejszy ekonomiczną presję na uzdrawianie finansów publicznych. Skoro można metodą politycznego nacisku uzyskać tani pieniądz, to nie potrzeba trudzić się nad – tak kosztownymi politycznie – reformami strukturalnymi uzdrawiającymi gospodarkę.