Śledczy sprawdzali, czy podczas organizacji wizyty zarówno premiera Donalda Tuska jak i prezydenta Lecha Kaczyńskiego doszło do ewentualnego niedopełnienia obowiązków lub przekroczenia uprawnień przez urzędników i funkcjonariuszy publicznych kancelarii prezydenta, kancelarii premiera, MSZ, Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, resortu kultury, MON (wobec cywilnych urzędników ministerstwa) oraz Ambasady RP w Moskwie.
Warszawska prokuratura uznała po niemal półtorarocznym śledztwie (w 2011 roku wyłączono sprawę odpowiedzialności cywilów do osobnego postępowania, obok tego, które prowadzi prokuratura wojskowa), że do niedopełnienia obowiązków ani przekroczenia uprawnień nie doszło.
Uzasadnienie prokuratury do umorzenia jest lekturą wstrząsającą. Bo z jednej strony prokuratura mówi, że do popełnienia przestępstwa nie doszło, a następnie przekazuje opinii publicznej swą opinię na tę sprawę: lekceważenie wizyty Lecha Kaczyńskiego przez ministerstwo spraw zagranicznych, złośliwość kancelarii premiera itp. Ale po kolei.
Słowem, które uderza w treści umorzenia są „niedociągnięcia". Szczerze mówiąc myślałem, że niedociągnięcia są wówczas, gdy wydarzy się coś mało ważnego. Trudno mi sobie wyobrazić, by prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jego małżonkę, znakomitych gości i załogę Tupolewa zabiły właśnie niedociągnięcia. Jeśli raport Millera jest w znaczniej mierze prawdziwy (a jako obywatel RP mam nadzieję, że raport komisji powołanej przez rząd RP jest rzetelny i uczciwy) do katastrofy doszło w wyniku błędów pilotów, biorących się z fatalnego wyszkolenia i skandalicznych praktyk w polskiej armii, a na to nałożyły się skandaliczne zaniedbania cywilów. To były niedociągnięcia?
Bodaj to Edmund Klich powiedział w którymś z wywiadów, że gdyby w samolocie był lider (czyli wymagany rosyjskim prawem nawigator odpowiedzialny za komunikację z wieżą i naprowadzanie samolotu na lotnisko), do katastrofy by nie doszło. Brak lidera zaś był konsekwencją decyzji które podejmowali pracownicy polskiej dyplomacji, a więc cywile.