O?d 28 października zależało bardzo wiele. Nie tylko przyszłość polityczna kraju, ale też jego stosunki z Unią Europejską. Bruksela, zbulwersowana uwięzieniem ekspremier Julii Tymoszenko, postawiła warunek: wybory mają być demokratyczne i uczciwe.
Z przykrością trzeba przyznać, że takie nie były. Trudno powiedzieć, czy „cuda nad urną” w istotny sposób zaburzyły wyniki. Jeszcze przed wyborami ostrożnie szacowano, że w części proporcjonalnej – z list partyjnych wybieranych jest 225 na 450 deputowanych – wszystko odbędzie się w miarę uczciwie. Obawiano się okręgów jednomandatowych (pozostałe 225 miejsc), bo takie było doświadczenie z przeszłości.
Pieniądze i rowery
Trzeba przyznać, że przedwyborcza kampania odbyła się w sposób w miarę normalny, z tym oczywiście zastrzeżeniem, że liderka opozycji Julia Tymoszenko pozostawała w więzieniu, podobnie jak np. jej bliski współpracownik, doskonale znany z pomarańczowej rewolucji, były szef MSW Jurij Łucenko. W telewizji, radiu i prasie wypowiadali się kandydaci wszelkich kolorów i orientacji.
Pierwszym sygnałem, że coś może być nie w porządku, było formowanie lokalnych komisji wyborczych. Zgodnie z ordynacją odbywało się to w drodze losowania. Dziwnym trafem przed wyborami stworzonych zostało mnóstwo maleńkich partyjek, które – nawet jeśli wystawiły tylko jednego kandydata – też brały udział w losowaniu.
I w efekcie z komisji wyeliminowana została na przykład nacjonalistyczna Swoboda. A pojawili się ludzie, którzy – zdaniem obserwatorów – albo nie umieli wymienić nazwy swojego ugrupowania, albo wprost mówili, że reprezentują rządzącą Partię Regionów. To oczywiście nie musiało oznaczać, że do jakichkolwiek fałszerstw tak naprawdę dojdzie. Ale jednak doszło.