Sojusz Lewicy Demokratycznej zaczyna nowy rok od starej gadki. Piórem Krzysztofa Gawkowskiego stara się przylepić Ruchowi Palikota łatkę thatcherystów, partii skrajnie liberalnej „na prawo nie tylko od SLD, ale i na prawo od PSL, PiS i PO". Najwyraźniej, wielokrotnie powtarzane w zeszłym i poprzednim roku wyjaśnienia w sprawie ideowego profilu RP powtórzyć trzeba ponownie – choć może być to daremny trud walenia grochem o postkomunistyczny beton.
Ruch Palikota różni się od pozostałych polskich ugrupowań. Nie reprezentuje partykularnych interesów żadnej grupy społecznej, nie jest „szalupą ratunkową" dla polityków ze skompromitowanej i odrzuconej formacji, ani ortodoksyjną emanacją jakiejkolwiek ideologii. To pierwsze odróżnia go od Partii Emerytów i Rencistów czy Polskiego Stronnictwa Ludowego, to drugie od PO, PiS i SLD, to trzecie od takich zapomnianych już przedsięwzięć jak Unia Pracy, Kongres Liberalno-Demokratyczny lub Prawica Rzeczypospolitej. I to właśnie dzięki tym trzem różnicom RP w ostatnich wyborach parlamentarnych stał się trzecią siłą na polskiej scenie politycznej.
Przepis na sukces był prosty: proponować konkretne rozwiązania problemów kraju, nie dbając o to, czy w oczach politologów ułożą się one w jakąś znaną im już doktrynę – na przykład liberalną lub socjaldemokratyczną. Ruch chce bowiem kształtować rzeczywistość, a nie dostosowywać się do istniejących schematów.
Oto problemy, dostrzeżenie których zapewniło Ruchowi poparcie większe niż to dla SLD: bezrobocie, system gospodarczy zdominowany przez wielkie, z reguły międzynarodowe, korporacje, absurdalna opresyjność prawa w stosunku do nieszkodzących nikomu obywateli, głęboki społeczny konserwatyzm zabijający zdolność do innowacji, niesprawna administracja szkodząca konkurencyjności polskich przedsiębiorstw oraz – koniec listy jest prowizoryczny – zawłaszczenie polityki przez partyjnych karierowiczów.
Wszystkie powyższe problemy doczekały się propozycji praktycznych rozwiązań. Odpowiedzią na koszmar bezrobocia (które, nie oszukujmy się, w oficjalnych statystykach zlewa się w jedno z zatrudnionymi „na czarno") są ułatwienia w tworzeniu legalnych miejsc pracy. I to nie w nieproduktywnej (a czasem wręcz kontr-produktywnej) administracji, lecz tam, gdzie rzeczywiście coś się wytwarza – w małych i średnich polskich firmach. To stąd propozycja obniżki składek ZUS o 30%, bo to one stanowią gros „klina podatkowego", który hamuje wzrost zatrudnienia wszędzie, ale najbardziej w drobnym biznesie. Jak wiadomo, obniżka stawki podatku może prowadzić do wzrostu wpływów fiskalnych. Analogicznie, obniżka składek ZUS zamiast „totalnym krachem" może zakończyć się uzdrowieniem polskiego systemu ubezpieczeń społecznych. A nawet jeśli ten optymistyczny scenariusz się nie spełni, to w celu zmniejszenia bezrobocia (oraz stanowiącej rzeczywisty wyzysk pracy nierejestrowanej) warto jest do FUS dopłacić nieco więcej z budżetu państwa.