Pontyfikat Benedykta XVI może być sprowadzany do wielkiej teologii, ogromnego szacunku dla liturgii i zrozumienia jej roli w życiu Kościoła czy do prób oczyszczenia Kościoła po serii skandali seksualnych, które zniszczyły zaufanie do instytucji w Stanach Zjednoczonych czy Irlandii. Nie sposób jednak nie spojrzeć na ten pontyfikat także od strony bardzo ludzkiej, z perspektywy osobistej drogi do świętości, jaką prowadził i nadal prowadzi Josepha Ratzingera i Benedykta XVI Jezus Chrystus. I dopiero kiedy spogląda się z tej perspektywy, widać całą wielkość tej postaci. Nie tylko jako teologa czy pasterza, ale przede wszystkim jako człowieka.
Joseph Ratzinger często był przedstawiany jako „pancerny kardynał", człowiek bez wątpliwości, niewahający się przywoływać do porządku niepokornych teologów, twardy jak skała strażnik doktryny. On sam nigdy jednak taki nie był. Ludzie, którzy go znają, potwierdzają, że zawsze był pokornym, cichym, ciepłym człowiekiem, który jednak niezmiernie poważnie traktował powołania, jakie stawiał przed nim Kościół.
Gdy był teologiem, służył Kościołowi jako subtelny myśliciel. Gdy został prefektem Kongregacji Nauki Wiary, zajął się służbą czystości przekazu Ewangelii i robił to z niezwykłym oddaniem, a gdy Pan postawił go na czele Kościoła, również tę rolę przyjął z pokorą i podporządkowaniem, a także z zaufaniem w siły Pana, a nie swoje własne.
Może najmocniejszy przykład tego braku zaufania we własne siły można znaleźć w jednym z pierwszych kazań papieskich Benedykta XVI. – Módlcie się za mnie, żebym nie bał się wilków, które przychodzą do owczarni Chrystusowej – mówił wtedy papież, wyraźnie wskazując na to, że ludzkiej słabości, ludzkim lękom mogą zaradzić jedynie modlitwa i łaska od Boga. I taki był przez cały czas swojego pontyfikatu. Zasłuchany w to, co powinien zrobić, lekceważący własne pragnienia i troszczący się wyłącznie o dobro Kościoła.
Benedykt XVI przywrócił wszystkie prawa starej liturgii i wyznaczył nowe perspektywy ruchu ekumenicznego