Prawo i Sprawiedliwość osiągnęło cztery lata temu 27 proc. poparcia i 15 mandatów. Był to, jak się później okazało, najgorszy wynik partii Jarosława Kaczyńskiego w wyborach między 2005 a 2011 rokiem. Jaki z tego wniosek? Ano taki, że Platformie, a także innym euroentuzjastycznym ugrupowaniom wybory europejskie „leżą”, bo zdeklarowani zwolennicy UE i jeszcze ściślejszej z nią integracji na te wybory po prostu ochoczo maszerują. Natomiast dla PiS wybory do Parlamentu Europejskiego są najgorsze – gdy chodzi o wyniki – ze wszystkich. Potwierdzeniem tej tezy są pierwsze wybory europejskie w Polsce w roku 2004, gdy PiS z 12,6 proc. i 7 mandatami ustąpił nie tylko PO (24 proc. i 15 mandatów), ale też wyraźnie przegrał z LPR (prawie 16 proc. i 10 mandatów), a tylko minimalnie wyprzedził Samoobronę (blisko 11 proc. i 6 mandatów).
Przestrzegałbym więc tych wszystkich, którzy uważają, że dla Prawa i Sprawiedliwości wybory do europarlamentu za niemal równo rok będą spacerkiem. Dla prawicowej opozycji wybory te byłyby znacznie łatwiejsze, gdyby wybierano przedstawicieli do Warszawy czy do samorządu lokalnego, a nie do Brukseli. Stąd też studziłbym raczej rozpalone głowy zwolenników mojego ugrupowania oczekujących od nas zadania partii Donalda Tuska ciężkiego nokautu. Te wybory mamy szansę wygrać, choć nie będzie to wcale łatwe. Nieco łatwiej, być może, będzie rok później…
Najmniej partyjne wybory
Wybory samorządowe są specyficzne. W gruncie rzeczy tylko na poziomie sejmików wojewódzkich możemy mówić o preferencjach partyjnych, wiktoriach czy porażkach poszczególnych ugrupowań. Im bardziej w dół, tym bardziej wyniki wyborów nijak się mają do centralnej sceny politycznej. Przykład z brzegu: w nowych wyborach do Rady Miasta Żagania (województwo lubuskie) w niedzielę 19 maja Stronnictwo Demokratyczne uzyskało lepszy wynik niż Platforma Żagańska oraz Prawo i Samorządność, a więc lokalne emanacje dwóch głównych partii w kraju.
Czy to sygnał nagłego wzrostu znaczenia SD? Nie. To po prostu lokalna specyfika. Można się też spodziewać, że w wielu dużych miastach swoją pozycję obronią bezpartyjni prezydenci, a nie kandydaci największych ugrupowań. I obojętnie, czy będzie to popierany przez PiS prezydent Kielc Wojciech Lubawski, czy niegdyś związani z PO, a później przez nią zwalczani w większym lub mniejszym stopniu, prezydenci Wrocławia i Poznania: Rafał Dutkiewicz i Ryszard Grobelny. Ich zwycięstwa (lub porażki) nie będą raczej barometrem politycznych sympatii czy antypatii mieszkańców tych aglomeracji, a bardziej testem na osobistą popularność. Tym niemniej najmocniej upartyjnione wybory do sejmików zapewne zmienią samorządową polityczną mapę Polski. Można spodziewać się po wyborach np. samodzielnych rządów Prawa i Sprawiedliwości na Podkarpaciu, a co najmniej współrządzenia, tytułem przykładu choćby w Małopolsce, Świętokrzyskiem, Lubelskiem czy na Mazowszu i Podlasiu. W sytuacji, gdy PiS nie ma władzy w żadnym z 16 sejmików, może to być duża odmiana i wartość dodana dla Polski samorządowej.
Wariant czesko-słowacki
Wybory prezydenckie A.D. 2015 wcale nie muszą być, jak do niedawna przewidywało wielu politologów, „one-man show” obecnego prezydenta. Nie sądzę, aby ktokolwiek poważny chciałby założyć się o jego zwycięstwo już w pierwszej turze. A że to zwycięstwo wcale nie jest oczywiste, świadczy wypowiedź zwolennika Bronisława Komorowskiego w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” (18–19.05.2013), byłego wicepremiera Romana Giertycha, który prorokował prezydentowi z PO spore problemy.
W dziesiątkach spraw jestem na biegunowo odmiennych pozycjach niż mecenas Giertych, ale w jednym się z nim muszę zgodzić: dalsze trwanie niepopularnego rządu Donalda Tuska może w znaczący sposób utrudnić reelekcję Bronisława Komorowskiego, a nawet spowodować – oby – jego porażkę. Zwracam uwagę, że owa prognoza nie jest autorstwa polityka Prawa i Sprawiedliwości, lecz człowieka, który z lokatorem Pałacu Namiestnikowskiego maszerował w jednym szeregu 11 listopada 2012 roku.