Przed nami prawdziwy polityczny maraton, a mówiąc ściślej, „polityczny czwórskok”. W ciągu zaledwie półtora roku Polacy aż cztery razy pójdą do wyborczych urn. W ostatnią niedzielę maja 2014 roku odbędą się wybory do europarlamentu – podobnie jak w pozostałych krajach członkowskich Unii Europejskiej – a po paru kolejnych miesiącach wybory samorządowe. W 2015 z kolei czekają nas najpierw wybory prezydenckie na przełomie wiosny i lata, a na przełomie października i listopada wybory do Sejmu i Senatu RP.
Będziemy mieli zatem rozciągnięty na 16–18 miesięcy proces wyborczy, który rzeczywiście może zmienić Polskę. Nie musi być więc jednych przełomowych wyborów, które odmienią oblicze kraju, ale raczej kilka, mogących znacząco przewartościować obecną scenę polityczną.
Efekt długiego postu
Wielu ekspertów, także dziennikarzy i polityków, zwraca uwagę na prawdopodobieństwo niskiej frekwencji wyborczej. Dla mnie nie jest to oczywiste. A przynajmniej nie musi dotyczyć wszystkich wyborów w tym samym stopniu. W czerwcu 2009 roku w wyborach do Parlamentu Europejskiego Polska miała jedną z najwyższych absencji w całej UE. Mniej chętnie do urn poszli tylko Słowacy i Litwini.
Teraz wcale nie musi się to powtórzyć z dość oczywistego względu: wybory europejskie będą pierwszymi po długim wyborczym poście trwającym niemal dwa lata i trzy kwartały (wczesna jesień 2011 – późna wiosna 2014). To może zmniejszyć, nawet wyraźnie, absencję. Jest prawdopodobne, że – wbrew wielu analitykom – będziemy mieć większą frekwencję niż w ostatnich wyborach do Parlamentu Europejskiego (wówczas 24,5 proc.).
Jaki będzie wynik wyborów do Parlamentu w Brukseli i Strasburgu? W 2009 roku bezapelacyjny triumf odniosła PO, uzyskując najlepszy swój rezultat w historii (44 proc.), co dało jej aż 25 mandatów. Nikt w Platformie Obywatelskiej nie wierzy w powtórzenie tego wyniku – to surrealizm. Kilkanaście mandatów stanowi szczyt marzeń ugrupowania, które wtedy będzie rządzić bez przerwy niemal przez siedem lat.