Jak wiadomo, związkom zawodowym na całym świecie leży na sercu dobro pracowników, co oznacza walkę o wyższe pensje, stabilność zatrudnienia itp. Generalnie rzecz ujmując, do realizacji tych celów można dążyć trojako.
Po pierwsze, szansę na wzrost płac i większą pewność zatrudnienia oferuje ograniczenie podaży pracy. Mówiąc bardziej po ludzku, im mniej pracowników w jakimś zawodzie, tym usilniej trzeba zabiegać o ich usługi, co winduje płace w górę i sprawia, że to raczej praca szuka pracownika, a nie odwrotnie. Przykładowo, dziś w licznych zakątkach Polski brakuje dobrych elektryków. Kto chce takiego zatrudnić, często musi stanąć w kolejce, a do tego jeszcze słono zapłacić.
Słaba dostępność podobnych fachowców w naszym kraju to pokłosie emigracji i pochopnego odwrotu od szkolnictwa zawodowego, czyli niejako efekt niezamierzony. A jak podaż pracy mogą celowo próbować obniżyć związkowcy? W wielu branżach w grę wchodzi odsiew chętnych do pracy za pomocą egzaminów, certyfikatów i innych form dokumentacji uprawnień zawodowych. Można też starać się zwęzić szeregi pracujących wcześniejszymi emeryturami.
Związkowcy podobne postulaty z reguły tłumaczą tym, że egzaminy gwarantują wysoką jakość usług, a przywileje emerytalne są konieczne, bo „ten zawód to prawdziwa harówka”. Czasem takie uzasadnienie jest słuszne, czasem absurdalne. Zazwyczaj jednak zmniejszenie podaży pracy oznacza nie tylko korzyści dla wąskiej grupy pracowników, ale też skutki dla społeczeństwa, np. droższe i mniej dostępne usługi, obciążenie budżetu państwa czy większe bezrobocie z powodu barier w dostępie do niektórych zawodów.
Roszczeniowo czy konstruktywnie?
W drugim wariancie wyższe płace i pewność zatrudnienia można uzyskać dzięki odpowiednim zapisom prawa. W tym miejscu katalog klasycznych działań związkowców otwierają zabiegi o wyższą płacę minimalną, dłuższe okresy ochronne przed zwolnieniem i demontaż elastycznych form zatrudnienia.