Burzliwe reakcje na „Resortowe dzieci" Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza sporo nam mówią o tym, jak historia jest wykorzystywana w dzisiejszej polskiej debacie publicznej. I nie chodzi tu bynajmniej o emocje, które wzbudził taki, a nie inny – z pewnością kontrowersyjny – dobór negatywnych postaci tej książki, mającej w pierwotnym zamyśle być analizą mechanizmów reprodukcji elit w III RP.
Jest czymś zrozumiałym, że jeśli ktoś przypuścił – słusznie lub niesłusznie – atak na jakąś osobę publiczną, i w dodatku uderzył w jej przodków, to powinien się liczyć z tym, że może ona wytoczyć najcięższą artylerię i sięgnąć po najbardziej drastyczne argumenty mogące stanowić skuteczne narzędzie obrony lub odwetu. Pojawiają się zatem porównania historyczne, które mają na celu kompromitację autorów „Resortowych dzieci". Wśród tych porównań jest jednak takie, na które warto zwrócić szczególną uwagę.
Elita kontra ciemnogród
Na łamach „Newsweeka" Marcin Meller, syn Stefana, ministra spraw zagranicznych w PiS-owskim (co trzeba wyraźnie zaznaczyć) rządzie Kazimierza Marcinkiewicza – stając w obronie swojego dziadka, swojego ojca i własnej – uznał Kanię, Targalskiego i Marosza za spadkobierców reżimowych propagandystów z okresu wydarzeń marcowych 1968 roku. Podobnego argumentu użył historyk Marcin Zaremba. Na łamach „Tygodnika Powszechnego" stwierdził, że „Resortowe dzieci" świetnie się wpisują w stylistykę „Bananowych jabłek" Aliny Reutt i Zdzisława Andruszkiewicza. W tym sztandarowym tekście „antysyjonistycznej" publicystyki marcowej „demaskowano" powiązania rodzinne czołowych młodych uczestników wystąpień przeciw władzy komunistycznej, aby dowieść, że ówczesna rewolta była dziełem rozpieszczonych dzieci aparatczyków wyrzuconych poza polityczny establishment.
Nasuwa się tu zatem prosta konkluzja. Kani, Targalskiemu i Maroszowi chodzi nie o analizę postkomunistycznych patologii – w rezultacie których o karierach w mediach mogło decydować umocowanie w quasi-feudalnych układach środowiskowych PRL i III RP – ale o danie upustu jakimś skrywanym antysemickim resentymentom. A antysemityzm na gruncie obowiązującej Europejczyków (w tym i Polaków) „kultury antyfaszystowskiej" jest grzechem najcięższym – cięższym niż rozmaite formy lewackiego radykalizmu. Antysemitę wyklucza się z debaty publicznej, radykalnego lewaka – niekoniecznie, czego przykładem może być Daniel Cohn-Bendit, którego z życia politycznego nie wyeliminował nawet epizod pedofilski (eufemistycznie nazywany eksperymentami nad „dziecięcą seksualnością") z lat 70.
Jeśli ktoś dzisiaj doszukuje się historycznych analogii z wydarzeniami roku 1968, to nie powinien poprzestawać na czymś tak powierzchownym jak retoryka