Marcowa pałka

Establishment polityczny i medialny ?sam nie stroni od tego, czym ponoć ?tak bardzo się brzydzi, czyli prześwietlania życiorysów swoich przeciwników ?– przypomina publicysta „Rzeczpospolitej".

Publikacja: 17.01.2014 01:00

Filip ?Memches

Filip ?Memches

Foto: Fotorzepa, Magda Starowieyska Magda Starowieyska

Burzliwe reakcje na „Resortowe dzieci" Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza sporo nam mówią o tym, jak historia jest wykorzystywana w dzisiejszej polskiej debacie publicznej. I nie chodzi tu bynajmniej o emocje, które wzbudził taki, a nie inny – z pewnością kontrowersyjny – dobór negatywnych postaci tej książki, mającej w pierwotnym zamyśle być analizą mechanizmów reprodukcji elit w III RP.

Jest czymś zrozumiałym, że jeśli ktoś przypuścił – słusznie lub niesłusznie – atak na jakąś osobę publiczną, i w dodatku uderzył w jej przodków, to powinien się liczyć z tym, że może ona wytoczyć najcięższą artylerię i sięgnąć po najbardziej drastyczne argumenty mogące stanowić skuteczne narzędzie obrony lub odwetu. Pojawiają się zatem porównania historyczne, które mają na celu kompromitację autorów „Resortowych dzieci". Wśród tych porównań jest jednak takie, na które warto zwrócić szczególną uwagę.

Elita kontra ciemnogród

Na łamach „Newsweeka" Marcin Meller, syn Stefana, ministra spraw zagranicznych w PiS-owskim (co trzeba wyraźnie zaznaczyć) rządzie Kazimierza Marcinkiewicza – stając w obronie swojego dziadka, swojego ojca i własnej – uznał Kanię, Targalskiego i Marosza za spadkobierców reżimowych propagandystów z okresu wydarzeń marcowych 1968 roku. Podobnego argumentu użył historyk Marcin Zaremba. Na łamach „Tygodnika Powszechnego" stwierdził, że „Resortowe dzieci" świetnie się wpisują w stylistykę „Bananowych jabłek" Aliny Reutt i Zdzisława Andruszkiewicza. W tym sztandarowym tekście „antysyjonistycznej" publicystyki marcowej „demaskowano" powiązania rodzinne czołowych młodych uczestników wystąpień przeciw władzy komunistycznej, aby dowieść, że ówczesna rewolta była dziełem rozpieszczonych dzieci aparatczyków wyrzuconych poza polityczny establishment.

Nasuwa się tu zatem prosta konkluzja. Kani, Targalskiemu i Maroszowi chodzi nie o analizę postkomunistycznych patologii – w rezultacie których o karierach w mediach mogło decydować umocowanie w quasi-feudalnych układach środowiskowych PRL i III RP – ale o danie upustu jakimś skrywanym antysemickim resentymentom. A antysemityzm na gruncie obowiązującej Europejczyków (w tym i Polaków) „kultury antyfaszystowskiej" jest grzechem najcięższym – cięższym niż rozmaite formy lewackiego radykalizmu. Antysemitę wyklucza się z debaty publicznej, radykalnego lewaka – niekoniecznie, czego przykładem może być Daniel Cohn-Bendit, którego z życia politycznego nie wyeliminował nawet epizod pedofilski (eufemistycznie nazywany eksperymentami nad „dziecięcą seksualnością") z lat 70.

Jeśli ktoś dzisiaj doszukuje się historycznych analogii z wydarzeniami roku 1968, to nie powinien poprzestawać na czymś tak powierzchownym jak retoryka

To nie pierwszy taki przypadek, kiedy wydarzenia sprzed blisko 46 lat stanowią punkt odniesienia do kreślenia podziałów w Polsce. W ciągu ćwierćwiecza III RP można było nieraz odnieść wrażenie, że szczyt zbrodniczości peerelowski komunizm osiągnął w roku 1968. Jeszcze w drugiej połowie lat 50. Czesław Miłosz  przekonywał w „Traktacie poetyckim": „Jest ONR-u spadkobiercą Partia", co dało się interpretować następująco: PZPR nie tylko reprezentowała komunizm, ale i przejęła antyinteligenckie i ksenofobiczne dziedzictwo skrajnie nacjonalistycznych ugrupowań międzywojnia.

Tak się jakoś złożyło, że owo dziedzictwo doszło do głosu nie w okresie stalinowskim, kiedy „utrwalacze władzy ludowej" mordowali żołnierzy wyklętych, lecz w latach 60., w wyniku walk między poszczególnymi frakcjami w łonie partii rządzącej. Do dziś, nieraz czytając „Gazetę Wyborczą", można dojść do wniosku, że męczennikami wydarzeń marcowych byli głównie rekrutujący się w wielu przypadkach z osób pochodzenia żydowskiego członkowie politycznego establishmentu okresu stalinowskiego, którzy dokonali ideowej wolty i opowiedzieli się za swoiście pojętą liberalizacją systemu komunistycznego. Bo to na nich nagonkę urządzili ich rywale z frakcji przeciwnej – rosnący w siłę w latach 60., często wywodzący się z resortów siłowych, kierujący się uprzedzeniami antyinteligenckimi i antysemickimi, „prawdziwi Polacy". I ta oś sporu przetrwała do dziś. Jeśli bowiem i teraz wciąż słychać „marcowe gadanie" (by nawiązać do tytułu książki Michała Głowińskiego), to oznacza tyle, że pierwszoplanowymi aktorami sporu politycznego w Polsce pozostają dobra oświecona, światowa elita oraz zły pogomułkowski ciemnogród.

Taka wizja jest bardzo wygodna dla środowisk, które wydarzenia marcowe traktują jako mit założycielski wolnej i niepodległej Polski, a także źródło legitymacji do sprawowania przez siebie rządu dusz. Dzięki temu można nieustannie straszyć „narodowymi komunistami" od generała Moczara, prześwietlającymi życiorysy lewicowo-liberalnej elity. Nieuchronnie musi więc dojść do kuriozalnego zatracania proporcji: zmuszenie jakiegoś dawnego „utrwalacza władzy ludowej" do emigracji u schyłku lat 60. (chociaż rzecz jasna nie tylko tacy byli zmuszani) jawi się jako większa zbrodnia niż mord sądowy na żołnierzu wyklętym w okresie stalinowskim.

Tymczasem uczestnicząca w wydarzeniach marcowych opozycja była wielonurtowa, a same protesty stanowiły obejmujący cały kraj zryw ogólnonarodowy. A Kościół katolicki nie dawał się bynajmniej nabierać na patriotyczną retorykę używaną przez reżim. Istotą zatem działań władzy komunistycznej w marcu 1968 roku nie był mityczny nacjonalizm, tropienie „syjonistycznego" spisku, lecz wojna PZPR i bezpieki ze społeczeństwem, które czerwonej, zainstalowanej z obcego nadania, dyktaturze, sprzeciwiło się z pobudek patriotycznych (nie można tu pominąć sprawy antysowieckiej wymowy „Dziadów" w reżyserii Kazimierza Dejmka).

PiS-owcy jak syjoniści

Jeśli więc ktoś dzisiaj doszukuje się historycznych analogii z wydarzeniami marcowymi, to nie powinien poprzestawać na czymś tak powierzchownym jak retoryka. Od samej retoryki ważniejsze jest bowiem to, kto jej używa: władza i obsługujący ją medialny establishment czy opozycja i krytyczne wobec władzy media.

Kiedy prezydentem był Lech Kaczyński, a rząd był w rękach PiS, to ówczesny wicepremier i minister spraw wewnętrznych Ludwik Dorn atakował intelektualistów będących oponentami władzy zaczerpniętym od Aleksandra Sołżenicyna (w przekładzie Romana Zimanda) terminem „wykształciuchy" (pierwotnie oznaczającym w ZSRR ludzi formalnie wykształconych, ale nie realizujących swojego inteligenckiego powołania). W takim kontekście użycie tego terminu mogło się kojarzyć z marcową retoryką.

Ale PiS miał swój rząd zaledwie dwa lata. Od prawie czterech lat (od śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego) to Platforma Obywatelska jest w Polsce politycznym monopolistą, wspieranym – raz otwarcie, innym razem dyskretnie – przez lewicowo-liberalną, znacząco opiniotwórczą, część mainstreamowych mediów (w tym TVN jako „zaprzyjaźnioną telewizję", by użyć uroczego zwrotu Andrzeja Wajdy). Czy to oznacza, że w latach 2010–2014 nic się takiego nie działo, co by mogło się kojarzyć z wydarzeniami marcowymi?

Warto sięgnąć pamięcią do okresu po katastrofie smoleńskiej. Na wzmożenie patriotyczne, które dało o sobie znać pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim, politycy PO i lewicowo-liberalni publicyści odpowiedzieli atakiem na PiS i ludzi gromadzących się na Krakowskim Przedmieściu. Prym tu wiódł zwłaszcza Janusz Palikot, wówczas prominentny poseł Platformy, dopingowany przez niekryjących swojego brutalnego antyklerykalizmu intelektualistów. Agresywne zachowania wobec modlących się pod krzyżem osób były udziałem nie tylko podburzanej przez Palikota młodzieży, ale i ludzi z marginesu społecznego, w tym może i takich o esbeckiej przeszłości.

PiS i katolicy zaczęli odgrywać w posmoleńskiej establishmentowej propagandzie taką samą rolę, którą 42 lata wcześniej pełnili „syjoniści". I być może do zabicia w Łodzi Marka Rosiaka, pracownika biura europosła PiS, Janusza Wojciechowskiego – a więc jedynego politycznego mordu w dziejach III RP – przyczyniła się również ta propaganda.

Macierewicz, Cenckiewicz, Kaczyński

Establishment polityczny i medialny nie stroni też od tego, czym ponoć tak bardzo się brzydzi, czyli prześwietlania życiorysów swoich przeciwników. Przypomnijmy chociażby jedno z ubiegłorocznych wydań programu Tomasza Lisa w TVP, kiedy dziennikarz ten rozmawiał z Adamem Michnikiem. Redaktor naczelny „Gazety Wyborczej" powiedział wtedy: „Poczucie misji Antoniego Macierewicza może brać się z jego rodzinnej traumy – tragedii ojca, który był ofiarą stalinizmu".

Z kolei posłowi PO Jerzemu Borowczakowi wypowiedź Michnika skojarzyła się z osobą Sławomira Cenckiewicza, którego dziadek – czego Cenckiewicz nie kryje – był funkcjonariuszem organów bezpieczeństwa PRL: „Ten historyk jakoś nie może się z tym pogodzić i lustruje innych". Argument traumy psychicznej, a więc robienie z kogoś świra, może przynosić podobny wizerunkowo rezultat do tego, który przynosi wygrzebywanie komuś wujka z bezpieki.

Wreszcie warto przywołać głośny artykuł Cezarego Łazarewicza w „Newsweeku" z roku 2012 na temat Rajmunda Kaczyńskiego. Tekst ten – napisany w oparciu o relacje również anonimowe – umknął jakoś uwadze wielu osób wrażliwych na przejawy recydywy „marcowego gadania". Między innymi padła w nim sugestia, że ojciec braci Kaczyńskich korzystał z przywilejów systemu komunistycznego. Jarosław Kaczyński, odnosząc się na portalu Niezalezna.pl do artykułu Łazarewicza, wręcz porównał tekst do marcowej propagandy: „Nagonkę (...) prowadzono właśnie w ten sposób – sugerowano spisek na podstawie jakichś relacji z imienin, na których ktoś z kimś się spotkał w tłumie ludzi i już to samo było oskarżeniem".

Władza i jej przyjaciele

Kiedy więc ktoś straszy powtórką z wydarzeń marcowych, nie powinien abstrahować od tego, że przede wszystkim stanowiło ono propagandowe narzędzie władzy i jej przyjaciół z prasy. Platforma ma teraz duże szanse w koalicji z SLD się przy niej utrzymać, podobnie jak Bronisław Komorowski – zachować prezydenturę. „Marcowe gadanie" zaś zawsze nieodłącznie związane jest z obozem władzy.

Burzliwe reakcje na „Resortowe dzieci" Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza sporo nam mówią o tym, jak historia jest wykorzystywana w dzisiejszej polskiej debacie publicznej. I nie chodzi tu bynajmniej o emocje, które wzbudził taki, a nie inny – z pewnością kontrowersyjny – dobór negatywnych postaci tej książki, mającej w pierwotnym zamyśle być analizą mechanizmów reprodukcji elit w III RP.

Jest czymś zrozumiałym, że jeśli ktoś przypuścił – słusznie lub niesłusznie – atak na jakąś osobę publiczną, i w dodatku uderzył w jej przodków, to powinien się liczyć z tym, że może ona wytoczyć najcięższą artylerię i sięgnąć po najbardziej drastyczne argumenty mogące stanowić skuteczne narzędzie obrony lub odwetu. Pojawiają się zatem porównania historyczne, które mają na celu kompromitację autorów „Resortowych dzieci". Wśród tych porównań jest jednak takie, na które warto zwrócić szczególną uwagę.

Pozostało 90% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?