Kleptokraci z Kremla i ich sprzymierzeńcy

Mimo wprowadzanych sankcji reżim putinowski nadal w najlepsze sprzedaje Zachodowi swoje surowce. Korzystają na tym obie strony. Ale tracą obywatele Rosji – pisze publicysta.

Aktualizacja: 03.08.2014 20:49 Publikacja: 03.08.2014 19:09

Kleptokraci z Kremla i ich sprzymierzeńcy

Foto: AFP

Red

Wydawało się, że zestrzelenie malezyjskiego boeinga z przeszło dwiema setkami obywateli Unii Europejskiej na pokładzie będzie przełomowym wydarzeniem wojny rosyjsko-ukraińskiej. Zachód miał wreszcie sprawiedliwie ukarać Moskwę, która prowadząc wojnę na ukraińskim terytorium, ponosiła część winy za tę katastrofę.

Po długich deliberacjach UE wprowadziła wreszcie sankcje trzeciego stopnia, szumnie reklamowane jako najostrzejsze od zakończenia zimnej wojny. Analiza sposobu, w jaki Unia „ukarała" Rosję, prowadzi jednak do wniosku, że góra urodziła mysz.

Zbrodnia i kara na niby

Najważniejszym elementem sankcji są utrudnienia w dostępie do europejskiego rynku kapitałowego. Na czym one polegają? Otóż obywatele i firmy UE nie będą mogły kupować nowych akcji, pożyczek lub innych instrumentów finansowych, z terminem płatności przekraczającym 90 dni, od banków rosyjskich, w których państwo ma udziały przekraczające 50 proc. Krótko mówiąc, chodzi o ograniczenie przepływu kapitału inwestycyjnego. Tyle tylko, że kapitał inwestycyjny zaczął ucieczkę z Rosji jeszcze przed rozpoczęciem kryzysu ukraińskiego. Dziś niezależnie od sankcji nikt o zdrowych zmysłach nie będzie inwestował w kraju, który prowadzi otwartą wojnę z Ukrainą i rzuca wyzwanie największym potęgom finansowym świata.

Sprawy mają się podobnie z kolejnym elementem sankcji, czyli z embargiem na broń. W jego ramach Francuzi nadal będą budować drugi desantowiec Mistral i zainkasują w efekcie 1,2 mld euro. Poza tym Rosja i tak nie ma dziś w budżecie wolnych środków, aby pozwolić sobie na zakupy broni za granicą. Do tego dochodzi zakaz eksportu wysokich technologii oraz technologii związanych z wydobyciem ropy naftowej. Embargo nie dotyczy jednak technologii wydobycia i przesyłu gazu ziemnego. Jak widać, w tym przypadku również Niemcy zadbały o swoje interesy.

Sankcje mają więc w gruncie rzeczy charakter kosmetyczny. Za takie też uznała je moskiewska giełda, która zareagowała na nie najpierw lekkim spadkiem, a następnie wzrostem notowań.

Przywódcy Zachodu mogli, gdyby chcieli, przycisnąć Władimira Putina do ściany. Ruprecht Polenz, emerytowany polityk CDU, wieloletni szef komisji spraw zagranicznych Bundestagu, zaproponował, żeby ogłosić embargo na zakup rosyjskiej ropy naftowej. To oznaczałoby rychłą katastrofę budżetową Rosji (w roku 2011 dochody z eksportu ropy i produktów naftowych wyniosły 263 mld dolarów). Jednak politycy zachodni propozycję tę pominęli milczeniem, albowiem nie chcieli karać Rosji, lecz jedynie wysłać sygnał do własnej opinii publicznej, wzburzonej ich cynizmem i brakiem zdecydowanej reakcji zaraz po zestrzeleniu boeinga nad wschodnią Ukrainą.

Układ z Moskwą

Pozorowanie sankcji na pierwszy rzut oka może być niezrozumiałe. Szczególnie dla tych, którzy są przekonani, że strategia mocarstw zachodnich wobec Rosji ma polegać na powstrzymywaniu Putina. Gdyby rzeczywiście taki był jej cel, to trzeba by ją uznać za pozbawioną sensu. A to z dwóch powodów. Po pierwsze, ma ona reaktywny charakter, czyli jest odpowiedzią na posunięcie Rosjan. Stosując ją, mocarstwa zachodnie nigdy nie przejmą inicjatywy strategicznej, czyli nie zagrożą poważnie interesom Kremla.

Po drugie, realizacja tej strategii nie jest ryzykiem dla Kremla. Nie ma żadnego wpływu na jego obecne kalkulacje. Putin, decydując się na niszczenie suwerenności Ukrainy, uwzględnił niewielki koszt sankcji. Na zmianę polityki Kremla mogłyby mieć wpływ tylko groźba użycia siły militarnej lub wspomniane embargo na dostawy ropy naftowej. Jednakże Zachód nie ma takich planów.

Tę pozorną sprzeczność można wytłumaczyć tylko w jeden sposób. Przywódcy zachodni nie chcą eskalować konfliktu z Rosją – dążą do zawarcia z nią układu, którego celem będzie podział wpływów i stabilizacja w Europie Wschodniej. A wszystko dlatego, że mają świadomość, iż otwarta konfrontacja mogłaby oznaczać kres władzy Putina.

Dlaczego Zachodowi tak zależy na Putinie?

Wielu komentatorów i ekspertów wskazuje niedostateczne kwalifikacje moralno-polityczne obecnych przywódców Europy i Ameryki. To prawda, że niewiele dla tych polityków znaczą takie wartości, jak dobro i sprawiedliwość. Jednak od czasów Machiavellego wiadomo, że nie są to cechy konieczne władcy. Trzeba przyznać, że nie wyróżniają się oni także wyjątkowymi zdolnościami intelektualnymi i politycznymi. Gdzież im do poprzedniej generacji: do Helmuta Kohla, Margaret Thatcher, François Mitterranda czy George'a Busha starszego? To wszystko prawda, ale redukowanie skomplikowanych mechanizmów stosunków międzynarodowych do cech kilku osób w gruncie rzeczy nie tłumaczy niczego. Psychologizowanie jest przydatne w sytuacji, gdy pasażerowie w metrze obojętnie przyglądają się, jak kieszonkowiec okrada jednego z nich. Nie pozwoli jednak zrozumieć natury postzimnowojennego świata.

Jaki jest więc racjonalny powód tego, że Berlin, Paryż i Waszyngton mniej lub bardziej otwarcie podtrzymują reżim Putina?

Tym powodem nie jest z pewnością rzekoma atrakcyjność rosyjskiego rynku. To mit, który nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Rosja ma bowiem gospodarkę wielkości średniego kraju unijnego. Wielkość wymiany handlowej nie tłumaczy na przykład szczególnego strategicznego partnerstwa niemiecko-rosyjskiego. W 2013 roku Rosja zakupiła w Niemczech towary za 36 mld euro (około 3 proc. niemieckiego eksportu), w efekcie czego na liście najważniejszych klientów Berlina zajęła dopiero 11. miejsce za takimi krajami, jak Belgia, Polska, Szwajcaria czy Austria.

W grę nie wchodzi również obawa przed energetycznym szantażem. Największe mocarstwa zachodnie mają dobrze zdywersyfikowane dostawy surowców energetycznych. Gdyby zależność od dostaw rosyjskich grała naprawdę istotną rolę, to gołębią politykę wobec Moskwy powinna prowadzić Warszawa (prawie w 100 proc. zależna od dostaw ropy i gazu rosyjskiego), a jastrzębią – Paryż i Berlin. Poza tym w przypadku gazu ziemnego zależność jest obustronna. Rosja może go sprzedać tylko Europie, ponieważ tylko na tym kierunku ma rozwiniętą sieć gazociągów. Dla Zachodu szybkie uniezależnienie od rosyjskich surowców energetycznych oznaczałoby jedynie wzrost kosztów transakcji, dla Moskwy – budżetową katastrofę i destabilizację państwa.

Odrzucić trzeba i argument koronny, zgodnie z którym Zachód wspiera Putina, ponieważ boi się destabilizacji jądrowego mocarstwa. Problem polega na tym, że źródłem potencjalnej destabilizacji Rosji jest system władzy personalnej konsekwentnie budowany od 20 lat przez Borysa Jelcyna i Władimira Putina. Nie sposób jednak pominąć faktu, iż obaj rosyjscy przywódcy byli energicznie wspierani przez Zachód w budowie autorytarnej kleptokracji, a nie stabilnych instytucji państwa prawa, wolnego rynku i w końcu demokracji. Czy można w tym rzekomym szaleństwie doszukać się jakiejś metody?

Centrum i peryferie

Aby ją odkryć, trzeba sięgnąć do prac amerykańskiego socjologa i politologa Immanuela Wallersteina. W latach 70. ubiegłego wieku stworzył on oryginalną teorię stosunków międzynarodowych, zgodnie z którą żyjemy w jednym systemie gospodarki światowej. Ma on swoje centrum, które stanowi Europa Zachodnia i Stany Zjednoczone, oraz peryferie, czyli całą resztę. Centrum i peryferie powstały, według Wallersteina, w wyniku podziału pracy: „Podział gospodarki świata obejmuje hierarchię zajęć i zawodów, w której zajęcia wymagające wyższych kwalifikacji i większej kapitalizacji są zastrzeżone dla obszarów uprzywilejowanych".

O pozycji i zachowaniu się danego państwa na arenie międzynarodowej nie rozstrzyga więc, jak chce tego klasyczna teoria realistyczna, jego względna (w odniesieniu do innych państw) potęga, lecz miejsce w jednolitym systemie gospodarki światowej – konkretnie rola w światowym podziale pracy. To ona decyduje o tym, że państwa dzielą się na rozwinięte, tworzące jądro systemu, i zacofane, stanowiące jego peryferie. System kieruje się zasadą, że centrum wykorzystuje peryferie, i z reguły prowadzi do pogłębienia różnic rozwojowych i bogactwa. Krótko mówiąc, logiką działania centrum jest dalsze bogacenie się (akumulacja kapitału) kosztem peryferii. Dzisiejszy system światowy charakteryzuje się tym, że ma swoje centrum gospodarcze, ale nie ma politycznego.

Z pomocą teorii Wallersteina można wytłumaczyć obecną politykę mocarstw zachodnich wobec Moskwy. Rosja to peryferie Zachodu, jego surowcowe zaplecze. A zatem państwo zajmujące w hierarchii międzynarodowego podziału pracy jedno z najniższych miejsc.

Z punktu widzenia strategicznego interesu Zachodu reżim Putina jest optymalny. Jego istota polega na tym, że 140-milionowym krajem rządzi bardzo wąska oligarchiczna grupa, która czerpie zyski z handlu surowcami z Zachodem. Zyski te nie służą modernizacji i rozwojowi Rosji, tylko zasilają kieszenie członków grupy rządzącej. Beneficjentem tego układu są więc państwa zachodnie i Putin et consortes, a przegranymi, a właściwie okradanymi – Rosja i jej obywatele.

Rządy Putina idealnie wpisują się w logikę systemu światowego. Utrzymują Rosję w peryferyjnej zależności od centrum. Kremlowska kleptokracja gwarantuje to, że nie pojawi się ekipa, która kierować się będzie dobrem wspólnym obywateli i racją stanu państwa. Putin stoi na straży tego, żeby Rosja nie próbowała zmienić swojego miejsca w hierarchii globalnego podziału pracy. Jego osobisty interes jest zgodny z interesami centrum. Chodzi o to, aby rozkradać ogromne zyski z handlu surowcami, a nie przeznaczać je na modernizację kraju, czyli na budowę instytucji państwa prawa, efektywnej wolnorynkowej gospodarki i demokracji. Dzięki temu Rosja nigdy nie będzie w stanie gospodarczo konkurować z Zachodem. Zachowany zostanie porządek rzeczy, który opiera się na podziale na bogate i rozwinięte centrum oraz biedne i zacofane peryferie.

Autor jest historykiem filozofii. Jako ekspert w dziedzinie stosunków międzynarodowych pracował w Kancelarii Prezydenta, MSZ oraz Kancelarii Prezesa Rady Ministrów

Wydawało się, że zestrzelenie malezyjskiego boeinga z przeszło dwiema setkami obywateli Unii Europejskiej na pokładzie będzie przełomowym wydarzeniem wojny rosyjsko-ukraińskiej. Zachód miał wreszcie sprawiedliwie ukarać Moskwę, która prowadząc wojnę na ukraińskim terytorium, ponosiła część winy za tę katastrofę.

Po długich deliberacjach UE wprowadziła wreszcie sankcje trzeciego stopnia, szumnie reklamowane jako najostrzejsze od zakończenia zimnej wojny. Analiza sposobu, w jaki Unia „ukarała" Rosję, prowadzi jednak do wniosku, że góra urodziła mysz.

Pozostało 95% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?