Wydawało się, że zestrzelenie malezyjskiego boeinga z przeszło dwiema setkami obywateli Unii Europejskiej na pokładzie będzie przełomowym wydarzeniem wojny rosyjsko-ukraińskiej. Zachód miał wreszcie sprawiedliwie ukarać Moskwę, która prowadząc wojnę na ukraińskim terytorium, ponosiła część winy za tę katastrofę.
Po długich deliberacjach UE wprowadziła wreszcie sankcje trzeciego stopnia, szumnie reklamowane jako najostrzejsze od zakończenia zimnej wojny. Analiza sposobu, w jaki Unia „ukarała" Rosję, prowadzi jednak do wniosku, że góra urodziła mysz.
Zbrodnia i kara na niby
Najważniejszym elementem sankcji są utrudnienia w dostępie do europejskiego rynku kapitałowego. Na czym one polegają? Otóż obywatele i firmy UE nie będą mogły kupować nowych akcji, pożyczek lub innych instrumentów finansowych, z terminem płatności przekraczającym 90 dni, od banków rosyjskich, w których państwo ma udziały przekraczające 50 proc. Krótko mówiąc, chodzi o ograniczenie przepływu kapitału inwestycyjnego. Tyle tylko, że kapitał inwestycyjny zaczął ucieczkę z Rosji jeszcze przed rozpoczęciem kryzysu ukraińskiego. Dziś niezależnie od sankcji nikt o zdrowych zmysłach nie będzie inwestował w kraju, który prowadzi otwartą wojnę z Ukrainą i rzuca wyzwanie największym potęgom finansowym świata.
Sprawy mają się podobnie z kolejnym elementem sankcji, czyli z embargiem na broń. W jego ramach Francuzi nadal będą budować drugi desantowiec Mistral i zainkasują w efekcie 1,2 mld euro. Poza tym Rosja i tak nie ma dziś w budżecie wolnych środków, aby pozwolić sobie na zakupy broni za granicą. Do tego dochodzi zakaz eksportu wysokich technologii oraz technologii związanych z wydobyciem ropy naftowej. Embargo nie dotyczy jednak technologii wydobycia i przesyłu gazu ziemnego. Jak widać, w tym przypadku również Niemcy zadbały o swoje interesy.
Sankcje mają więc w gruncie rzeczy charakter kosmetyczny. Za takie też uznała je moskiewska giełda, która zareagowała na nie najpierw lekkim spadkiem, a następnie wzrostem notowań.