Czapka z głowy przed tym, co zrobił dla dialogu polsko-żydowskiego, uznanie za otwartość na ludzi, dla których Kościołowi brak wrażliwości i cierpliwości. Trudno jednak wyczuć, dlaczego prowadził ostatnio swoje publiczne sprawy, nie jakby był pięćdziesięcioparoletnim doświadczonym przez życie facetem, ale gimnazjalistą, miotanym naprzemiennie wybuchami utopijnego idealizmu i strzelaniem focha (bo w takich kategoriach trzeba, mam wrażenie, traktować jego szeroko komentowane wypowiedzi na Przystanku Woodstock).
Nie jestem też – żeby było jasne – wielkim fanem stylu prowadzenia polityki personalnej, jaki do niedawna preferował arcybiskup Henryk Hoser. Ktoś jednak w jego kurii poszedł wreszcie po rozum do głowy (albo do kaplicy po natchnienie) i zafundował księdzu Lemańskiemu robotę marzeń. Bo ja w takich kategoriach patrzę na zajęcie kapelana jednego z największych w Polsce ośrodków neuropsychiatrycznych dla dzieci i młodzieży.
To nie jest zesłanie. To awans. Ksiądz Lemański niczego nie traci, a zyskuje wszystko. Egzystencjalne „gęste", dramat ludzkiego życia rozgrywa się w świecie bez kamer, tam gdzie człowiek skonfrontować się musi z czymś, co go przerasta, szokuje, boli, zmusza do zadania najgłębszych pytań, a wszystko to jest do bólu realne, nie można obronić się przed tym, wyłączając telewizor.
Słowo daję, że gdybym był księdzem, moim jedynym marzeniem byłoby zostać szpitalnym kapelanem. Zmierzyć się z robotą, do której niewielu się pali i niewielu z tych, którzy ją dostali, się do niej nadaje. Codzienne służenie za intelektualny worek treningowy, chustkę na łzy, ale przede wszystkim dostawcę nadziei dla ludzi, którzy znaleźli się w sytuacji bez wyboru, dla ich rodzin i znajomych – to robota dla duchowego ratownika – komandosa.
To w szpitalu, nie w telewizjach (gdzie przekonuje się przekonanych) ksiądz Lemański będzie miał szansę każdego dnia przywrócić komuś sens, a więc i życie. Będzie miał pewnie kontakt z ludźmi, których nie spotka się w parafii, bo kontakt z Kościołem urwał się im dawno temu. Mam czasem wrażenie, że decydujący o nominacjach rzadko zdają sobie sprawę, jak ogromne wyzwania stają przed duchownymi na najtrudniejszych odcinkach duszpasterskiego frontu: w szpitalu, więzieniu czy (traktowanej czasem jako miejsce ostatecznego zesłania) cmentarnej kaplicy. Każdy chyba wie, ile może zmienić (na lepsze lub na gorsze) jedno słowo odwiedzającego naszych chorych kapelana, jedno dobre kazanie, wysłuchane przez rodzinę i znajomych zmarłego, którzy księdza widują tylko na ślubach i pogrzebach. Od pracy tych duszpasterzy zależy często dużo więcej niż od księdza publicysty, księdza katechety albo duszpasterza rozbudzonej religijnie młodzieży.