Zbliżają się wybory samorządowe, po nich zaś – w przyszłym roku – jeszcze ważniejsze, bo prezydenckie i parlamentarne, z rysującą się możliwością odsunięcia od władzy obecnie rządzącej koalicji. Napięcie więc rośnie, a z nim zdenerwowanie: z jednej strony pojawia się lęk przed utratą posad i wpływów, z drugiej mamy oskarżenia o wyborcze matactwa, dosypywanie głosów, użycie „ruskich serwerów" do zniekształcania wyników i wszelkie inne antydemokratyczne bezeceństwa.
Manowce partyjniactwa
Jak zwykle w praktykowanym nie tylko u nas modelu polityki, krzyk i wzajemne epitety przeważają nad rzetelną argumentacją. A tutaj sporo do powiedzenia miałaby matematyka, nie bez racji zwana „królową nauk". Jej stwierdzenia są jednak wypowiadane głosem cichym, spokojnym i zawsze opatrzonym zastrzeżeniem „zapewne" lub „wydaje się, że...". W przeciwieństwie do wrzasku naszych politycznych tytanów, którzy zawsze mają rację i nie znoszą sprzeciwu, zwłaszcza przed kamerami telewizji. Może jednak – nim wyborcze emocje sięgną szczytu – warto przypomnieć, co ona ma do powiedzenia – tym bardziej, że akurat na rynku znajduje się pożyteczna książka Kazimierza Rzążewskiego, Wojciecha Słomczyńskiego, Karola Życzkowskiego „Każdy głos się liczy. Wędrówka przez krainę wyborów". Jej autorzy to trzej profesorowie: jeden z nich jest matematykiem, dwu fizykami, co prawie na jedno wychodzi, bo fizyk posługuje się „królową nauk" jako narzędziem codziennej pracy. Książka była już recenzowana w „Rzeczpospolitej", ale właśnie teraz trzeba zwrócić na nią uwagę coraz bardziej rozgorączkowanych tytanów życia publicznego.
Traktuje ona nie tylko o wyborach parlamentów, sejmików i innych ciał przedstawicielskich, nie tylko o elekcji prezydentów. merów czy gubernatorów. Także o wszelkich wyborach dokonywanych przez jury, gdzie kryteria są niewymierne i zależą – tak jak w wolnych wyborach politycznych – od indywidualnych opinii i preferencji głosujących. A więc od skoków narciarskich, czy popisów gimnastycznych, poprzez wybory miss Polonii albo czegoś tam, aż po konkursy artystyczne z rozgrywanym co pięć lat międzynarodowym konkursem chopinowskim, który czeka nas także już w przyszłym roku. Tu warto przypomnieć bunt jury złożonego z szacownych mistrzów muzyki, które w finale poprzedniego konkursu w 2010 roku odrzuciło ustalony przez organizatorów regulamin wyborczy jako niejasny, zbyt skomplikowany i nieprzystający do rzeczywistości, opracowało własny – zupełnie inny – i nim się posłużyło w ostatecznej selekcji. Warto wyciągnąć stąd wniosek o możliwości podobnego zachowania się tego największego i ostatecznego jury, jakim dla polityków są ich wyborcy. Tak jak w konkursie chopinowskim sprzed prawie pięciu lat ostatecznie – choć pozaprawnie – zadecydowało jury, tak może się stać i na skalę bardziej masową. Jury zawsze ma rację, a obywatel ma też inne sposoby odrzucenia odgórnie ustalonych kryteriów, niż tylko wyborcza absencja.
Wracając na grunt politycznych realiów, autorzy wiele mają do powiedzenia o dokonanych już aktach wyborczych w wolnej Polsce. Głównym wnioskiem, jaki płynie z ich analiz, jest przeciwskuteczność tak powszechnego u nas partyjnictwa szukającego w zbliżających się wyborach szybkich – choć niekoniecznie uczciwie zasłużonych – korzyści dla swego ugrupowania. Na przykład wynik pamiętnych wyborów do Sejmu z 1993 roku, w których – niespodziewanie i po raz pierwszy po upadku PRL – do władzy (w koalicji z PSL) powrócił postkomunistyczny SdRP (protoplasta dzisiejszego SLD), nie został spowodowany tylko nagłym zwróceniem się ku lewicy wyborców zbrzydzonych kłótliwą i niestabilną koalicją centroprawicową. Zwycięstwo postkomunistów i nadspodziewanie dobry wynik ludowców, a tym samym upadek krótkotrwałego rządu Hanny Suchockiej, były efektem rozdrobnienia prawicy na wiele partii lub koalicji wyborczych, którym nie udało się przekroczyć progu wyborczego (5 proc. dla partii, 8 proc. dla koalicji). W efekcie ugrupowania, które w sumie uzyskały poparcie aż jednej trzeciej elektoratu, były nieobecne w wybranym wówczas Sejmie, co stanowi ewenement w skali światowej! Zwycięskie SdRP i PSL przejęły nadwyżkę mandatów pozostałą po partiach przegranych i rozpoczęły trwające cztery lata rządy, choć socjaldemokratów poparło zaledwie jedna dziesiąta uprawnionych do głosowania i jedna piąta rzeczywiście głosujących.
Na podobne manowce prowadzi partyjniactwo sprowadzające się do manipulowania przy obowiązującej ordynacji wyborczej w trosce o lepszy wynik rządzących, którym – jak to zwykle bywa w demokracji – przed wyborami spada poparcie. Przed wspomnianym głosowaniem w 1993 roku zmiany w ordynacji przeforsowało nieformalne porozumienie dużych partii złożone z SLD, PSL, UD i KPN, co opłaciło się tylko dwu pierwszym. Jeszcze gorzej wyszła na podobnej manipulacji rządząca przed wyborami w 2001 roku Akcja Wyborcza Solidarność (rząd Jerzego Buzka), która przy poparciu PSL znowu pomajstrowała przy ordynacji. Skorzystali na tym tylko ludowcy, bo zwycięski SLD musiał zaprosić ich znowu do koalicji. „Majstrowie" – czyli AWS i ówczesna Unia Demokratyczna – zostali w tych wyborach na zawsze usunięci z polityki.