Politycy, słuchajcie matematyków. Opinia Jerzego Surdykowskiego

Partie nie powinny mieć obywatela za półgłówka, któremu trzeba schlebiać i przed głosowaniem obiecywać gruszki na wierzbie, a jednocześnie manipulować nim, majstrując przy niejasnym prawie wyborczym – pisze publicysta.

Publikacja: 16.10.2014 02:00

Zbliżają się wybory samorządowe, po nich zaś – w przyszłym roku – jeszcze ważniejsze, bo prezydenckie i parlamentarne, z rysującą się możliwością odsunięcia od władzy obecnie rządzącej koalicji. Napięcie więc rośnie, a z nim zdenerwowanie: z jednej strony pojawia się lęk przed utratą posad i wpływów, z drugiej mamy oskarżenia o wyborcze matactwa, dosypywanie głosów, użycie „ruskich serwerów" do zniekształcania wyników i wszelkie inne antydemokratyczne bezeceństwa.

Manowce partyjniactwa

Jak zwykle w praktykowanym nie tylko u nas modelu polityki, krzyk i wzajemne epitety przeważają nad rzetelną argumentacją. A tutaj sporo do powiedzenia miałaby matematyka, nie bez racji zwana „królową nauk". Jej stwierdzenia są jednak wypowiadane głosem cichym, spokojnym i zawsze opatrzonym zastrzeżeniem „zapewne" lub „wydaje się, że...". W przeciwieństwie do wrzasku naszych politycznych tytanów, którzy zawsze mają rację i nie znoszą sprzeciwu, zwłaszcza przed kamerami telewizji. Może jednak – nim wyborcze emocje sięgną szczytu – warto przypomnieć, co ona ma do powiedzenia – tym bardziej, że akurat na rynku znajduje się pożyteczna książka Kazimierza Rzążewskiego, Wojciecha Słomczyńskiego, Karola Życzkowskiego „Każdy głos się liczy. Wędrówka przez krainę wyborów". Jej autorzy to trzej profesorowie: jeden z nich jest matematykiem, dwu fizykami, co prawie na jedno wychodzi, bo fizyk posługuje się „królową nauk" jako narzędziem codziennej pracy. Książka była już recenzowana w „Rzeczpospolitej", ale właśnie teraz trzeba zwrócić na nią uwagę coraz bardziej rozgorączkowanych tytanów życia publicznego.

Traktuje ona nie tylko o wyborach parlamentów, sejmików i innych ciał przedstawicielskich, nie tylko o elekcji prezydentów. merów czy gubernatorów. Także o wszelkich wyborach dokonywanych przez jury, gdzie kryteria są niewymierne i zależą – tak jak w wolnych wyborach politycznych – od indywidualnych opinii i preferencji głosujących. A więc od skoków narciarskich, czy popisów gimnastycznych, poprzez wybory miss Polonii albo czegoś tam, aż po konkursy artystyczne z rozgrywanym co pięć lat międzynarodowym konkursem chopinowskim, który czeka nas także już w przyszłym roku. Tu warto przypomnieć bunt jury złożonego z szacownych mistrzów muzyki, które w finale poprzedniego konkursu w 2010 roku odrzuciło ustalony przez organizatorów regulamin wyborczy jako niejasny, zbyt skomplikowany i nieprzystający do rzeczywistości, opracowało własny – zupełnie inny – i nim się posłużyło w ostatecznej selekcji. Warto wyciągnąć stąd wniosek o możliwości podobnego zachowania się tego największego i ostatecznego jury, jakim dla polityków są ich wyborcy. Tak jak w konkursie chopinowskim sprzed prawie pięciu lat ostatecznie – choć pozaprawnie – zadecydowało jury, tak może się stać i na skalę bardziej masową. Jury zawsze ma rację, a obywatel ma też inne sposoby odrzucenia odgórnie ustalonych kryteriów, niż tylko wyborcza absencja.

Wracając na grunt politycznych realiów, autorzy wiele mają do powiedzenia o dokonanych już aktach wyborczych w wolnej Polsce. Głównym wnioskiem, jaki płynie z ich analiz, jest przeciwskuteczność tak powszechnego u nas partyjnictwa szukającego w zbliżających się wyborach szybkich – choć niekoniecznie uczciwie zasłużonych – korzyści dla swego ugrupowania. Na przykład wynik pamiętnych wyborów do Sejmu z 1993 roku, w których – niespodziewanie i po raz pierwszy po upadku PRL – do władzy (w koalicji z PSL) powrócił postkomunistyczny SdRP (protoplasta dzisiejszego SLD), nie został spowodowany tylko nagłym zwróceniem się ku lewicy wyborców zbrzydzonych kłótliwą i niestabilną koalicją centroprawicową. Zwycięstwo postkomunistów i nadspodziewanie dobry wynik ludowców, a tym samym upadek krótkotrwałego rządu Hanny Suchockiej, były efektem rozdrobnienia prawicy na wiele partii lub koalicji wyborczych, którym nie udało się przekroczyć progu wyborczego (5 proc. dla partii, 8 proc. dla koalicji). W efekcie ugrupowania, które w sumie uzyskały poparcie aż jednej trzeciej elektoratu, były nieobecne w wybranym wówczas Sejmie, co stanowi ewenement w skali światowej! Zwycięskie SdRP i PSL przejęły nadwyżkę mandatów pozostałą po partiach przegranych i rozpoczęły trwające cztery lata rządy, choć socjaldemokratów poparło zaledwie jedna dziesiąta uprawnionych do głosowania i jedna piąta rzeczywiście głosujących.

Na podobne manowce prowadzi partyjniactwo sprowadzające się do manipulowania przy obowiązującej ordynacji wyborczej w trosce o lepszy wynik rządzących, którym – jak to zwykle bywa w demokracji – przed wyborami spada poparcie. Przed wspomnianym głosowaniem w 1993 roku zmiany w ordynacji przeforsowało nieformalne porozumienie dużych partii złożone z SLD, PSL, UD i KPN, co opłaciło się tylko dwu pierwszym. Jeszcze gorzej wyszła na podobnej manipulacji rządząca przed wyborami w 2001 roku Akcja Wyborcza Solidarność (rząd Jerzego Buzka), która przy poparciu PSL znowu pomajstrowała przy ordynacji. Skorzystali na tym tylko ludowcy, bo zwycięski SLD musiał zaprosić ich znowu do koalicji. „Majstrowie" – czyli AWS i ówczesna Unia Demokratyczna – zostali w tych wyborach na zawsze usunięci z polityki.

Nie odstręczyło to rządzących socjaldemokratów od kolejnych zmian przed wyborami w 2005 roku, dla których uzyskali nieoczekiwanie poparcie Samoobrony pozwalające w Sejmie przeforsować poprawki mimo protestów ówczesnej opozycji: daremnie, efektem była utrata władzy przez SLD.

Wszystkie te modyfikacje wprowadzano pośpiesznie, bez konsultacji społecznych, tuż przed wyborami. Inaczej niż w krajach o ugruntowanej tradycji demokratycznej, gdzie nieraz mijają długie lata badania opinii, nim parlament coś zmieni. Chociaż znane są przypadki manipulowania granicami okręgów wyborczych w USA pozwalające unicestwić niewygodnego kongresmana. Przykładem jest choćby kres kariery w 1993 roku przyjaznego Polsce żydowskiego członka Izby Reprezentantów z Brooklynu nieżyjącego już Stephena Solarza.

Manipulacji zaprzestano przed kolejnymi wyborami w 2007 i 2011 roku, wyjąwszy wprowadzenie w tych ostatnich wyborach 35-procentowego parytetu płci. Jak będzie obecnie? Czy tracąca grunt pod nogami koalicja ucieknie się do tego wybiegu, czy wyprowadzi wnioski z historii?

Jedna tylko – jak się okazało, daremna – zmiana nastąpiła w ostatnich wyborach do Senatu: wprowadzenie okręgów jednomandatowych. Jest to sprawa od dawna drażliwa, są politycy, a zwłaszcza ruchy obywatelskie, które w jednomandatowości widzą lekarstwo na schorzenia polskiego sejmowładztwa. Tymczasem właśnie te wybory do Senatu wygrały duże partie i one zgarnęły całą premię.

Nadzieje efemerycznego ugrupowania Unia Prezydentów – Obywatele do Senatu nie potwierdziły się. Ale nie potwierdziły się także obawy przeciwników jednomandatowości, wieszczących, że będziemy mieli Senat pełen nowych Stokłosów, bo wygrają lokalni oligarchowie dysponujący „kiełbasą wyborczą". W książce jest zresztą wiele szczegółowych analiz jednomandatowości w krajach, gdzie ona obowiązuje i wydaje się, że jej zalety wynikają raczej ze stuleci tradycji, niż z systemu wyborczego. Tam należałoby odesłać zwolenników jednomandatowości nad Wisłą.

Uwaga, fałszerstwo!

Podstawą demokracji jest zaufanie. Przede wszystkim zaufanie wyborcy do komisji wyborczych i sposobu ich powoływania. Ale także zaufanie do obywatela, którego partie nie powinny mieć za półgłówka, jakiemu trzeba schlebiać i obiecywać gruszki na wierzbie przed glosowaniem, a jednocześnie manipulować nim majstrując przy niejasnym prawie wyborczym. Zaufanie bardzo łatwo podważyć, wtedy cały system się wali. Tym więcej, że wzajemne zaufanie – czyli jak powiadają socjologowie „kapitał społeczny" – w całym demokratycznym świecie w naszych czasach stopniowo maleje, a w Polsce jest wyjątkowo niski. Jak będzie w przyszłości? Czy niebezpieczny trend oznacza zbliżający się kres demokracji?

W tej perspektywie zawsze pojawia się pytanie o fałszerstwa wyborcze. Co ma tu do powiedzenia „królowa nauk"? Otóż sporo. Matematycy nie są obecni w lokalach wyborczych, chyba, że akurat przypadkowo któryś z nich znajdzie się tam jako członek komisji albo mąż zaufania którejś z partii. Ale mają do dyspozycji olbrzymią ilość wyników z komisji wyborczych, powiatów, województw, czy jak tam się nazywają w danym kraju jednostki administracyjne. Nawet państwa niedemokratyczne je publikują, aby uwiarygodnić wybory, w których oficjalnie wygrywa rządzący dyktator z 90-procentowym poparciem. Można je analizować przy założeniu, że wszędzie mieszkają mniej więcej ci sami obywatele o podobnych preferencjach, choć oczywiście mogą się one różnić w mieście i na wsi, w odmiennych regionach kraju. Tam, gdzie rażąco odbiegają od średniej, powstaje podejrzenie oszustwa.

Otóż w dwu państwach taka komputerowa analiza wyraźnie wskazuje na elekcyjny fałsz: w putinowskiej Rosji i w Ugandzie. Podejrzenia budzą też wybory w Iranie i niektórych państwach posowieckich. Ale w tych dwu pierwszych wskaźniki są oczywiste: w wyborach do Dumy w Rosji w 2011 roku, prawdopodobnie 64 proc. komisji „naciągało" wyniki, a 3 proc. całkowicie je fałszowało. W wyborach prezydenckich w 2012 roku odpowiednio 39 i 2 proc.

A u nas? Podobne analizy nie wykazują odstępstw. Ale jest jeden niepokojący wyjątek: wybory samorządowe do sejmików wojewódzkich w 2010 roku. W województwach mazowieckim, lubuskim, zachodniopomorskim (ale nie tylko tam) jest zadziwiająco dużo głosów nieważnych z powodu zaznaczenia więcej niż jednego kandydata. Tuż za granicą tych województw, w podobnych powiatach ościennych odsetek głosów nieważnych wraca do normy (patrz mapka na str. 377 książki). Czy mieszkańcy wiejskich regionów tych województw bardziej są bałwanami, niż ich sąsiedzi? Czy może ktoś dopisywał unieważniający znaczek na kartkach głosujących „niesłusznie"?

Leibniz napisał trzy wieki temu: „kiedy Bóg liczy, świat się staje". Matematycy nie mają mocy boskiej, ale można powiedzieć, że kiedy oni liczą, świat się wyjaśnia. Świat polityki także. Czy politycy zechcą przed wyborami posłuchać matematyków? Nie wiem, na pewno wolą słuchać speców od piarowych zagrywek, których potem wynagrodzą lukratywnymi posadami w państwowych spółkach. Ale niech przynajmniej posłuchają wyborcy.

Autor jest dziennikarzem i pisarzem. ?W latach 1980–1990 wiceprezes SDP. ?Były konsul generalny RP w Nowym Jorku ?i były ambasador RP w Bangkoku

Opinie polityczno - społeczne
Jędrzej Bielecki: Po spotkaniu z Zełenskim w Rzymie. Donald Trump wini teraz Putina
Opinie polityczno - społeczne
Hobby horsing na 1000-lecie koronacji Chrobrego. Państwo konia na patyku
felietony
Życzenia na dzień powszedni
Opinie polityczno - społeczne
Światowe Dni Młodzieży były plastrem na tęsknotę za Janem Pawłem II
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Opinie polityczno - społeczne
Co nam mówi Wielkanoc 2025? Przyszłość bez wojen jest możliwa