Prócz wizytówki dziennikarskiej mam jeszcze kardiologiczną, a na niej stoi: trzy zawały, dwa udary, jedne bajpasy, jedenaście koronarografii, cztery angioplastyki, trzy stenty, co wzbudza pewien szacunek wśród specjalistów, a lekarz-orzecznik ZUS, który ostatnio przyznawał mi rentę, w pewnym momencie odsunął stos szpitalnych kart i rzekł ze szczerym podziwem: – Panie, to cud, że pan jeszcze żyje...
Miażdżyca – mówiąc obrazowo – polega na odkładaniu się złogów tłuszczu i wapnia wewnątrz naczyń krwionośnych, tak jak „kamieniem" zarasta przez lata od wewnątrz rura wodociągowa. Gdy prześwit jest już niewielki, w silnie zwężonym miejscu krew czasami, z różnych powodów, zaczyna nagle krzepnąć, i owa skrzeplina całkiem już zatrzymuje sercowy przepływ tego życiodajnego płynu, podobnie jak strupek na skaleczeniu hamuje krwawienie. To właśnie nazywa się zawałem. Gdy zatkana tętnica należy do takich, których „dorzecze" obejmuje wielki obszar mięśnia sercowego – często przestaje funkcjonować całe serce. Wtedy człowiek umiera.
Z inżynierskiego punktu widzenia, opisany mechanizm jest straszliwą konstrukcyjną fuszerką. Jeśli w aucie liczącym zaledwie 4-5 lat zatka się rurka w pompie paliwowej - po prostu przeczyszcza się ją, albo montuje się za grosze nową rurkę, a jeśli popsuła się cała pompa - warsztat wymienia ją na nową. Nikomu do głowy nie przychodzi, aby z powodu zatkania głupiej rurki odwieźć na złomowisko prawie nowy samochód, z lśniącą karoserią, sprawnym silnikiem, nietkniętym przez rdzę podwoziem, świeżo założonymi oponami i mnóstwem działających bez zarzutu elektronicznych bajerów w środku. Gdy jednak zatka się taka sama mniej więcej (co do wymiarów) rurka w ludzkiej pompie paliwowej - wywozi się delikwenta na śmietnik zwany cmentarzem, mimo że miał dopiero 40-50 lat, sokoli wzrok, stalowe nerwy, strusi żołądek, siłę słonia i wszystkie pozostałe części zamienne (nerki, wątrobę, śledzionę, etc.) oraz mózg w zupełnym porządku.
Nawet w nowożytnej medycynie serca w zasadzie się nie leczyło i przez dziesiątki lat stosunkowo młodzi ludzie marli „na serce" jak muchy, aż w 1977 zaczęła się światowa rewolucja, czyli kardiologia interwencyjna, zwana też inwazyjną. W kosmicznym uproszczeniu, polega ona na precyzyjnym diagnozowaniu oraz naprawianiu serca i naczyń OD ŚRODKA, dokąd operator bezboleśnie dostaje się (przez nakłuwaną tętnicę w nodze lub ręce) za pomocą giętkiego cewnika, który wygląda jak połączenie wędkarskiej żyłki z cienkim wkładem do długopisu. W Polsce pierwsze zabiegi tą metodą przeprowadził w początku lat osiemdziesiątych legendarny Witold Rużyłło, obecny dyrektor Anina.
Metoda ta już dwakroć uratowała mi życie. Pierwszy raz zrobił to młody doktor Marek Dąbrowski, który awaryjnie przepchał mi – przywiezionemu ad hoc taksówką – zatykającą się właśnie wieńcowa tętnicę; zostało to, jako nauka i przestroga dla pięćdziesięciolatków, z detalami opisane w „Rzeczpospolitej" (04.04.98). Drugim razem ubiegł kostuchę inny młody doktor, Adam Witkowski, wykrywając dosłownie w ostatniej chwili śmiertelne zagrożenie i nakazując natychmiastową operację (bajpasy). Obaj moi zbawcy są dziś dostojnymi profesorami o międzynarodowej sławie, współautorami pomnikowej monografii „Kardiologia interwencyjna" (2,8 kg, ale czyta się jak kryminał). Można rzec, że miałem podwójne szczęście...