Po wyborach wielu komentatorów wieszczy tryumf demokracji. Tomasz Żółciak i Grzegorz Osiecki pisali w „Dzienniku Gazecie Prawnej" (18–20 października): „Nie przepadamy za patosem, ale te wybory pokazują, że rzeczywiście stało się coś wielkiego. (...) większość uwierzyła (...) że polityka jest sprawcza. (...) Rozpoznajemy, że w polityce o coś chodzi (...) warto się w nią zaangażować".
Niestety, w kampanii wyborczej kluczowe problemy, przed którymi stoimy, albo nie zostały w ogóle podjęte, albo pojawiły się wyłącznie na poziomie sloganów. Nie było dyskusji o wstąpieniu do strefy euro. Nie pojawił się problem nierówności. Żadna partia nie powiedziała nic istotnego o polityce zagranicznej. Ekologia stała się wyłącznie okazją do wymiany oskarżeń. Owszem, w programie SLD („lewicy") sformułowane zostały radykalne propozycje ograniczenia pozycji Kościoła (np. usunięcie lekcji religii ze szkół publicznych), ale przecież to wymaga... zmiany konstytucji, czyli jest praktycznie nieosiągalne.
Trudny wybór
W tej kampanii nie było sporu programowego. Jego miejsce zajęła prymitywna licytacja obietnic. Najlepiej widoczne to było w przypadku ochrony zdrowia (skądinąd ważnego i bardzo trudnego problemu). Werbalnie zwyciężyła KO, obiecując natychmiastowe i radykalne skrócenie czasu oczekiwania na dostęp do doraźnej pomocy medycznej i do usług specjalistycznych.
Oczywiście, praktycznie wszystkie ugrupowania przedstawiły więcej niż szczodre pomysły zwiększenia różnej kategorii dochodów. Jeszcze przed poprzednimi wyborami PiS zaoferowało (i zrealizowało) program 500+. Nie był to program optymalnie odpowiadający na wyzwania socjalne, ale nie był absurdalny. Jednak PO najpierw uznała, że jest skrajnie nieodpowiedzialny, by zaraz potem obiecać jego... radykalne rozszerzenie (co PiS przed wyborami zrealizowało).
Dodatkowe emerytury to wspólna obietnica głównych rywali (KO obiecała także przekazanie emerytom udziałów we własności spółek pod kontrolą państwa). Trudno powiedzieć, kto wygrał licytację w kwestii podwyżki niskich wynagrodzeń. PiS obiecało ogromny wzrost wysokości płacy minimalnej, co wymusza ogólną podwyżkę płac generowaną tą decyzją państwa. Pomysł KO to przede wszystkim finansowane z budżetu dopłaty do niskich płac, także z nieuchronną konsekwencją w postaci ogólnego ich wzrostu. Mniejsi rywale (PSL i „lewica") też stanęli w szranki licytacji na obietnice.