Jego kandydatura na to stanowisko zaskoczyła wszystkich. Ale i tak był najłatwiejszym do zaakceptowania z 10 kandydatów, których popierało Ministerstwo Skarbu Państwa. I to właśnie Piotr Siennicki miał najsilniejsze poparcie resortu.
Jego zdaniem do objęcia stanowiska w PLL LOT predysponowało go wykształcenie. Po wydziale elektrycznym Politechniki Warszawskiej ukończył jeszcze podyplomowe studia marketingu i zarządzania w Szkole Głównej Handlowej i kolejne – podyplomowe w zakresie prawa spółek. Zanim w kwietniu tego roku został prezesem LOT, był dyrektorem Departamentu ds. Koordynacji Procesów Restrukturyzacji i Integracji BOT Górnictwo i Energetyka SA. Do dzisiaj jego współpracownicy z BOT żałują, ze stamtąd odszedł.
Kiedy wchodził do firmy, witały go wściekłe związki zawodowe, doprowadzone do ostateczności ingerencjami Ministerstwa Skarbu Państwa, a zwłaszcza wiceministra Ireneusza Dąbrowskiego. Pracownicy uważali, że resort chce doprowadzić przewoźnika do bankructwa. Siennicki użył sprawdzonego sposobu: rozdysponował podwyżki, których w firmie nie było od dawna, i w ten sposób kupił spokój. Ale nie u wszystkich, pretensje do szefa ma nadal personel pokładowy.
Ten czas wykorzystał do posklejania strategii, którą przedstawił w październiku. Nie znalazło się tam nic, czego by wcześniej nie chcieli jego poprzednicy: giełda, loty do Azji, podbój bliskiego Wschodu. – Dobrze, że jest jakiś dokument – bronił Siennickiego Joop Poelwijk, przedstawiciel syndyka masy upadłościowej SAir Group, „spadkobiercy” zbankrutowanego Swissaira.
Co ciekawe, Siennicki stara się nie utrzymywać żadnych kontaktów z kolegami – prezesami innych linii lotniczych Star Alliance, choć, jak wynika z jego CV, doskonale zna angielski, który jest językiem światowego lotnictwa. Nie uczestniczy w ich naradach, na które wysyła uparcie „ministra spraw zagranicznych” LOT Krzysztofa Ziembińskiego. Niestety, Ziembiński nie jest prezesem, więc nie jest dopuszczany do wszystkich narad Star Alliance, a cierpi na tym LOT.