Polska zasługuje na cud gospodarczy

Platforma lansowała hasło, że Polska zasługuje na cud gospodarczy, ale nie przyrzekała, że ten cud nastąpi. Ot, retoryka wyborcza – pisze założyciel BCC, Marek Goliszewski

Publikacja: 03.01.2008 05:00

Red

Polacy czekają na cud. Zwłaszcza ci, którzy zarabiają jedną piątą średniej europejskiej. A tych w naszym kraju jest znakomita większość.

Ciągle notujemy wzrost gospodarczy. Dobra jest też kondycja firm. Mamy relatywnie niski deficyt budżetowy. Wzrósł eksport i wysoki jest popyt. Kupujemy coraz więcej mieszkań i samochodów. Napływają bezpośrednie inwestycje zagraniczne i fundusze europejskie. Wzrosły też płace – blisko o 10 proc. Spadło bezrobocie. Ustała nagonka na biznes, lekarzy i prawników. Jest atmosfera do pracy. Jesteśmy dumni z Donalda Tuska i Radosława Sikorskiego podpisujących umowy europejskie. Unia spogląda na nas z sympatią. Rosja zniosła embargo na mięso.

Pozytywów jest znacznie więcej. I należy przypisać je nie tylko dobrej koniunkturze, ale roztropności i zaradności Polaków.

Dług wewnętrzny Polski przekroczył 500 mld zł. Trzeba spłacać odsetki – 28 mld zł rocznie – z dochodów obywateli. To o 5 mld zł więcej niż wpływy podatkowe od przedsiębiorstw(!). Tymczasem nowe potrzeby pożyczkowe państwa w 2008 r. sięgają już 45 mld.

Zadłużają się też ludzie. Aż o 50 proc. wzrosły pożyczki na kupno mieszkań. Zaczynamy żyć na kredyt. Kłania się Edward Gierek.

Banki coraz poważniej zastanawiają się nad możliwościami pełnej spłaty kredytów przez obywateli. Zwalnia ruch pożyczek międzybankowych (przestroga płynie z kryzysu rynku nieruchomości w USA).

Eksport jest mniejszy od importu o 3 mld złotych. I niestety spada. Bo złoty jest za silny w stosunku do euro i dolara. Droższa produkcja w kraju przekłada się na mniejszą jej sprzedaż za granicą.

Fundusze europejskie wykorzystujemy tylko w 40 procentach. Nie umiemy korzystać lub mamy za mało pieniędzy na tzw. wkład własny. Spadek bezrobocia to jednak głównie rezultat emigracji Polaków. W kraju zaczyna brakować rąk do pracy. Na jednego niepracującego przypada tylko jeden pracujący. To najgorszy wskaźnik w Europie. A 130-procentowe narzuty na płace uniemożliwiają pracodawcom znaczące podwyżki wynagrodzeń i zatrzymanie ludzi w przedsiębiorstwach krajowych.

Nadal nie są zreformowane wydatki publiczne, których racjonalizacja pozwoliłaby owe narzuty zredukować.Marnotrawimy publiczne pieniądze m.in. na zasiłki dla fikcyjnych bezrobotnych i rencistów, na zbędne instytucje państwowe. Niewydolne są systemy opieki zdrowotnej i ubezpieczeń społecznych. Bieda dotyka 20 proc. Polaków. W szkołach brakuje programów przygotowujących młodzież do radzenia sobie w zglobalizowanym życiu zawodowym. A międzynarodowe rankingi wykształcenia, konkurencyjności, innowacyjności i wolności gospodarczej plasują nas na dalekich, wstydliwych pozycjach.

Wyprzedzający Wskaźnik Koniunktury spadł. Sygnalizuje spowolnienie wzrostu gospodarczego. Niepokojąco odezwała się też inflacja, chudnie portfel zamówień w przedsiębiorstwach. Rosną zapasy w magazynach. Spadła również wydajność pracy. To na razie nic bardzo groźnego.

Rok 2008 powinien być dobry. Ale początek 2009 może przywitać nas stagnacją. Na dodatek czekają nas spłaty 7 mld dolarów amerykańskich wierzycielom z tzw. Klubu Paryskiego. Polska gospodarka nie jest przygotowana na dekoniunkturę. Ludzie także. Potrzebne są zmiany.

Na pewno nie czekać na cud.Rząd musi jak najszybciej pobudzić nowe inwestycje, które uruchomią nowe rynki pracy gwarantujące wyższe pensje, w konsekwencji prowadzące do wyższego poziomu życia i zachęcające emigrantów do powrotu. Także i po to, by wypracowywać polskie, a nie angielskie, emerytury.

Ale to oznacza, że dzisiaj komuś w Polsce trzeba coś zabrać albo czegoś nie dać. Musimy bowiem zmniejszyć wydatki publiczne i deficyt budżetowy, by mieć więcej pieniędzy na państwowe i prywatne inwestycje. Trzeba zlikwidować niektóre agencje rządowe i państwowe fundusze specjalne. Ale też wyhamować żądania płacowe. Zmniejszyć dotowanie kredytów mieszkaniowych, ograniczyć zasiłki pielęgnacyjne, wychowawcze, alimentacyjne. Zredukować dotacje, m.in. dla KRUS i ZUS, ograniczyć dostęp do emerytur pomostowych, zweryfikować renty i zasiłki dla bezrobotnych. Bolesne ruchy.

Dalej: obniżyć klin podatkowy i pozapłacowe koszty pracy. Po to, by intensywniej zachęcać inwestorów polskich i zagranicznych do nowych przedsięwzięć na rynku.

Należy też ponownie podjąć walkę o podatek liniowy. Lecz na poziomie niższym, niż proponowała Platforma – 14,5 proc., by jak najmniej tracili najbiedniejsi. Ministrowie finansów i gospodarki powinni uruchomić działania narzucające gospodarce fiskalne i monetarne kryteria z Maastricht – by wymusić większą jej efektywność, zmobilizować ludzi i wprowadzić Polskę do strefy euro już w 2012 r. Trzeba ograniczyć kontrole, koncesje i zezwolenia – a więc wszechwładną biurokrację. Zwiększyć też nakłady budżetowe na naukę i wymiar sprawiedliwości. Sprzedać deficytowe przedsiębiorstwa państwowe inwestorom prywatnym wbrew propagandzie i protestom antyprywatyzacyjnym.

To tylko wierzchołek koniecznych zmian. Premier musi więc wyraźnie powiedzieć społeczeństwu, komu trzeba wstrzymać, komu zabrać, komu dać. Kiedy i dlaczego.

Zdobyć się na odwagę, by pójść pod prąd oczekiwań wielu grup społecznych. Narazić się. Tak jak zrobiła to kiedyś Margaret Thatcher, likwidując deficytowe kopalnie. Opłacało się, bo determinacja przysporzyła jej zwolenników nawet wśród górników.

Rok 2008 pokaże więc, czy Donald Tusk wybierze uprzejmość i politykę czy gospodarkę, tj. prawdziwe, choć ryzykowne dla utrzymania władzy, zmiany potrzebne Polsce. Wybór o tyle trudniejszy, że we względnym szachu pozostają w parlamencie partie różniące się koncepcjami gospodarczymi.

Radykalnemu ograniczeniu długu publicznego będą przeciwne PiS i SLD, wahać się będzie nawet koalicjant PSL. Przeciwko szybkiemu wejściu do strefy euro będzie oponować PiS i prawdopodobnie PSL. Głębokie obciążenie wydatków publicznych oprotestują SLD, PiS i PSL.

Znaczące tarcia, rzutujące na porozumienie w sprawach gospodarczych, pojawią się między partiami w kwestii obecności polskich wojsk w Afganistanie czy Czadzie, montażu tarczy antyrakietowej, polityki wobec Rosji, odpolitycznienia publicznej telewizji, przyszłości CBA, lustracji, aborcji i innych problemów.

Chyba że zdarzy się cud. I świadomość ciężaru, jaki musi udźwignąć Polska, by doścignąć choćby poziom życia Greków czy Portugalczyków, wyeliminuje „polski kocioł” i nienawiść w polityce.

Znaczącą rolę w tym cudzie mógłby odegrać prezydent. Ale Lech Kaczyński milczy. Bardziej, jak się wydaje, sprzyjając opozycji ostrzącej zęby nie dla wzmocnienia reform, ale wyłącznie dla ponownego przejęcia władzy. To dla Polski niebezpieczny, choć bardzo prawdopodobny scenariusz.

Głębsza nadzieja na „sojusz dla postępu” leży w reaktywacji prawdziwego dialogu społecznego. Marszałek Komorowski, premier Tusk, wicepremier Pawlak pozytywnie odpowiedzieli na propozycję BCC, by powrócić do prac nad umową społeczną. Potwierdzili tę wolę w przedświąteczny czwartek na spotkaniu prezydium Trójstronnej Komisji ds. Społeczno-Gospodarczych. W styczniu szykują się kolejne „spotkania na szczycie”. Piłeczka leży po stronie rządowej. Musi przedstawić partnerom społecznym to, co do tej pory najwyraźniej nie jest przygotowane – doktrynę gospodarczą, którą zamierza realizować. Cele, które chce osiągnąć. Strategię i taktykę oraz plany operacyjne, do których chce włączyć związki zawodowe i pracodawców. Tak jak zrobiono to w Irlandii i Hiszpanii.

Rok 2008 doprowadzi nas wszystkich na rozwidlenie dróg. W najtrudniejszej sytuacji znajdzie się rząd. Bez wstrząśnięcia obecną sytuacją nie skieruje Polski na tę lepszą drogę. Na to zwykle decydują się ci, którym nie zależy specjalnie na ministerialnych stołkach. Ci, którzy chcą czegoś naprawdę dokonać. Kto pamięta 28. czy 32. prezydenta USA? Prawie nikt. Ale Forda wszyscy. Bo stworzył podwaliny prawdziwego cudu gospodarczego w Ameryce. Trzeba więc życzyć Donaldowi Tuskowi, by został Fordem. I wprowadził autentyczne zmiany. Inaczej podrepczemy drogą, która nie zadowoli do końca nikogo.

Dług wewnętrzny Polski przekroczył 500 mld zł. Trzeba spłacać odsetki – 28 mld zł rocznie – z dochodów obywateli. To o 5 mld zł więcej niż wpływy podatkowe od przedsiębiorstw

Eksport jest mniejszy od importu o 3 mld zł. I spada. Złoty jest za silny do euro i dolara. Droższa produkcja w kraju przekłada się więc na mniejszą sprzedaż za granicą

Polacy czekają na cud. Zwłaszcza ci, którzy zarabiają jedną piątą średniej europejskiej. A tych w naszym kraju jest znakomita większość.

Ciągle notujemy wzrost gospodarczy. Dobra jest też kondycja firm. Mamy relatywnie niski deficyt budżetowy. Wzrósł eksport i wysoki jest popyt. Kupujemy coraz więcej mieszkań i samochodów. Napływają bezpośrednie inwestycje zagraniczne i fundusze europejskie. Wzrosły też płace – blisko o 10 proc. Spadło bezrobocie. Ustała nagonka na biznes, lekarzy i prawników. Jest atmosfera do pracy. Jesteśmy dumni z Donalda Tuska i Radosława Sikorskiego podpisujących umowy europejskie. Unia spogląda na nas z sympatią. Rosja zniosła embargo na mięso.

Pozostało 91% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację