Dlaczego? Bo od początku obecności w Iraku postawiliśmy na rozwiązania wyłącznie wojskowe, a tylko nieliczne polskie firmy, które handlowały z Irakiem, próbowały robić to przez kontakty w Bagdadzie. Nasi biznesmeni też nie byli dość energiczni, bo wielu z nich uwierzyło, że irackie kontrakty Polakom po prostu się należą. Przy tym możliwości państwowych firm, organizacji biznesowych okazały się zbyt małe, a ich działania nie dość energiczne, by działać w tak trudnych warunkach. Decyzje podejmowano zbyt wolno, wsparcie rządu też było za bardzo zachowawcze. Dyplomacja z pewnością mogła być bardziej skuteczna.

Naszym największym kapitałem jest zaufanie ludzi – w tej kulturze nie do przecenienia – i rosnące wraz z kolejnymi zmianami kontyngentów wojskowych rozeznanie potrzeb. A polscy żołnierze z misji w Diwanii cieszą się zaufaniem lokalnych władz. Gdyby firmy potrafiły wykorzystać tę szansę, obecność polskich firm wzmocniłaby sens ogromnego wysiłku żołnierzy. Innym krajom, które były obecne w Iraku, jakoś się udało. Amerykanie byli poza wszelką konkurencją, ale Bułgarzy, Czesi, Koreańczycy czy Japończycy, a nawet Chińczycy i Irańczycy, których w koalicji nie było, podpisują miliardowe kontrakty. Poza USA wiele państw ma zapewnione kontrakty na odbudowę infrastruktury tego kraju. To jest ostatni rok na podjęcie działań – dopóki są tam jeszcze polskie wojska. Bez tego przyjdzie o biznesie w Iraku po prostu zapomnieć.

Skomentuj na blog.rp.pl