Rzeczywiście mieszanka wzrostu aktywów bilansu amerykańskiego Fedu z 900 mln dol. do 2,2 mld dol., słaby dolar oraz rosnące ceny surowców stanowią duże zagrożenie inflacyjne. Wzrost aktywów Fedu świadczy o ogromnych kwotach, które bank centralny USA wpompował w gospodarkę. Pożyczki udzielone bankom figurują w ich bilansach jako zobowiązania, co z kolei grozi eksplozją akcji kredytowej, a w konsekwencji wzrostem inflacji.
Ale obserwujemy odwrotną sytuację. Od miesięcy w USA akcja kredytowa kurczy się. To głównie skutek spłacania długów przez gospodarstwa domowe (delewarowanie), co znacząco obniża popyt na kredyt. Efektem osłabienia akcji kredytowej jest spadek konsumpcji. W takiej sytuacji firmy nie są w stanie podnieść cen, a niektóre wręcz muszą je obniżać, co hamuje inflację podobnie jak pogorszenie sytuacji na rynku pracy czy spadek płac.
Dziś USA, podobnie jak inne gospodarki, wracają na ścieżkę wzrostową. Naturalną konsekwencją będzie powolny wzrost cen. Aby uniknąć negatywnych efektów np. malejącej realnej wartości oszczędności w perspektywie kilku miesięcy, kolejne rządy decydować się będą na podnoszenie stóp procentowych. Już zrobiły tak Bank Australii i Bank Norwegii.
Historycznie okresy niskich stóp i programów stymulacyjnych łączyły się z wysoką inflacją. Obecnie mamy ogromny wzrost deficytu budżetowego USA, który doprowadzi do wzrostu długu publicznego w 2010 r. do 50 proc. PKB. Z tej perspektywy obawy o wzrost inflacji są uzasadnione. Z drugiej jednak strony mamy scenariusz japoński, gdzie Bank Japonii po kryzysie lat 90. wycofywał ogromne kwoty pakietów stymulacyjnych – w ciągu pół roku zebrał z rynku ponad 2 bln jenów. To skutkowało głęboką korektą i deflacją.
Rok 2010 będzie momentem wycofywania pakietów stymulacyjnych z gospodarek. Z tego punktu widzenia sytuacja gospodarcza i przez to też rynek akcji i obligacji w ogromnym stopniu uzależnione będą od sposobu wycofywania nadmiaru pieniądza. Nie spodziewam się jednak gwałtownego i znacznego wzrostu inflacji w perspektywie kolejnych miesięcy.