Premier Donald Tusk zadeklarował, że w ciągu dwóch tygodni rząd przedstawi ostateczną wersję projektu reformy emerytalnej. Tydzień już minął. I na razie widać tylko tyle, że projekt tak się będzie mieć do pierwowzoru jak zając do niedźwiedzia.
Trwa bowiem rozmywanie zasady podwyższania wieku emerytalnego. Premier już oświadczył, że „jesteśmy bliscy takiego rozwiązania, w którym osoby, które utracą pracę i nie będą mogły jej znaleźć, a wypracowały w swoim życiu kapitał, który wystarcza do wypłacenia np. emerytury minimalnej, miały możliwość wyboru". A jeszcze 24 lutego słusznie twierdził, że „dobrowolność w sprawie emerytur oznaczałaby ruinę systemu".
Ruina systemu to łagodnie powiedziane. Jeśli zezwolimy ludziom przechodzić na emerytury minimalne (przypomnę, że obecnie jest to 799,18 zł brutto, czyli 701,68 zł netto) po 40 latach pracy (mężczyźni) lub 35 latach (kobiety), powstanie grupa niezadowolonych, uważających, że państwo ich okradło. Ludzie ci będą wywierali stałą presję na rozwiązania egalitaryzujące system emerytalny, przy których kwotowa waloryzacja świadczeń wydawać się będzie „krwawym liberalizmem".
Gdy projekt rządowy w okrojonej postaci trafi do Sejmu, będą naciski na dalsze zmiękczanie go. Tymczasem koalicja rządząca ma już tylko trzy głosy przewagi nad opozycją, PSL zgłasza własne pomysły, a na temat poglądów ekonomicznych Janusza Palikota spór wiodą najtężsi jasnowidze. Nawet w samej Platformie pojawiają się głosy nawołujące do wyhamowywania zapałów reformatorskich. W takiej sytuacji trudno optymistycznie oceniać szanse na zmiany.
Przykładem wezwań do hamowania reformy może być artykuł Rafała Grupińskiego „Niecała reforma od razu", opublikowany w „Rzeczpospolitej" 6 marca. Prominentny polityk Platformy twierdzi, że „konieczne do przeprowadzenia reformy trzeba rozłożyć na bardzo długi okres. To nie może być gwałtowna zmiana, gdyż dzisiejsza sytuacja demograficzna takiej rewolucji nie wymaga".