Politycy, przy wsparciu ekonomistów na usługach polityków, od pewnego czasu starają się wykonać ekwilibrystyczne działanie pod hasłem – jak zjeść i mieć jabłko równocześnie.
Nadgryzane przez cykl koniunkturalny oraz afery finansowe jabłko, to system bankowy, którego problemy zasypano górami drukowanych pieniędzy. I nie wydarzyło się nic, co podpowiadałaby logika – ani nie zawitała inflacja, ani sektor finansowy nie stał się szczególnie bardziej moralny, ani nie przybyło w nim miejsc pracy. Jabłko, choć zdrowo nadżarte, znów wygląda lśniąco i apetycznie.
Akcja – „Ratujmy banki" – jest wręcz modelowym przykładem niewiary w wolny rynek ekonomistów zarabiających na życie opisywaniem wolnego rynku. Bo podczas, gdy panuje zgoda, co do tego, że to wolny rynek powinien weryfikować przyszłość milionów firm, to już w przypadku banków zbiorowym polityczno-ekonomicznym wysiłkiem na całym świecie robi się wszystko, by powstrzymać mechanizmy wolnorynkowe.
Przyczyna wydaje się być oczywista – bankructwa banków, mogą doprowadzić do gospodarczej katastrofy – w końcu żyjemy w społeczeństwie zbudowanym na kredycie.
Tyle, że tak jak wyklepanie blachy i przestawienie w tył licznika nie czyni samochodu nowym, tak bilionowe programy pomocowe, nie czynią sektora bankowego lepiej działającym. Nie leczą choroby, ale jedynie maskują kilka poważnych jej objawów. Objawy prędzej czy później powrócą. Oby wtedy nie wykończyły pacjenta. Przydałby się lekarz, który nie tylko postawi diagnozę, ale zaleci też odpowiednią kurację. Problem w tym, że większość ekonomicznych lekarzy pobierała nauki z tych samych podręczników A czasami jest wręcz finansowo uzależniona od ogniska choroby. To, wraz z silnie rozwiniętym wśród polityków instynktem przetrwania, utrudnia szukanie rozwiązań "out of the box".