Wydaje się, że po wielu kwartałach marazmu, komentatorzy życia gospodarczego w Polsce są w lepszych humorach. Ze strumienia niejednoznacznych wciąż statystyk wyciągają te, które świadczą o poprawiającej się koniunkturze i z coraz większym optymizmem patrzą w przyszłość. Kilka banków podniosło nawet już swoje prognozy na przyszły rok. Średnia rynkowych wskazań coraz mocniej przesuwa się w kierunku 3 proc. wzrostu PKB w przyszłym roku. A i ten rok, w ocenie większości, ma być lepszy niż oczekiwano jeszcze kilka miesięcy temu. Bardziej optymistyczny jest też bank centralny, który właśnie podniósł ścieżkę spodziewanego w kolejnych latach wzrostu gospodarczego.

Ekonomiści liczą na to, że na początek obudzą się konsumenci, którzy wspomagani niską inflacją i kredytem bankowym, ruszą na większe zakupy. Następnie ruszy kolejna fala unijnych pieniędzy, a ta z kolei ma pchnąć do przodu inwestycje. W rezultacie, faktyczny wzrost naszej gospodarki ma się zrównać z tym, na który nas stać.

Przypływ optymizmu może dziwić w świetle ostatnich prognoz dla europejskiej gospodarki. W Brukseli nastroje wciąż są bowiem minorowe, a słowem odmienianym przez wszystkie przypadki jest tam teraz „deflacja". Spadające ceny i ogromne problemy z bezrobociem oznaczają, że ożywienie popytu krajowego w krajach strefy euro wciąż leży w sferze pobożnych życzeń.

Lepsze nastroje w naszym kraju mogą jednak cieszyć, zwłaszcza w kontekście kształtowania oczekiwań przedsiębiorstw. Im więcej optymizmu, tym większa odwaga do inwestowania. Być może więc lepsze prognozy dla Polski zadziałają na zasadzie samospełniającej się przepowiedni. Może już czas uwierzyć w to, że będzie lepiej.