Po pierwsze ten, że prawdziwym winnym nie jestem ja, ale są nimi niepotrafiący podjąć decyzji przywódcy krajów strefy euro. To przez ich wahania od kilku tygodni Grecja znajduje się na samym skraju przepaści (czyli bankructwa), ale wciąż ani w nią nie spada, ani się od niej nie odsuwa.
Drugi argument jest taki, że na problem ewentualnego greckiego bankructwa można patrzeć z różnych punktów widzenia, co innego oznaczałoby ono dla nas, co innego dla Greków, co innego dla Niemców. A że felietony są z natury rzeczy krótkie, trudno w jednym skomentować więcej niż jedną z tych perspektyw. Więc choć o całym problemie pisałem już całkiem sporo, nie wspomniałem jeszcze o tym, co sądzę o ewentualnych konsekwencjach dla samej Grecji.
Teoretycznie bankructwo to katastrofa. Tak przynajmniej patrzymy na to w Polsce. Ale warto pamiętać, że dla Amerykanów bankructwo oznacza coś całkiem innego. Bankructwo to zazwyczaj zakończenie pewnego nieudanego projektu, skreślenie niemożliwych do spłaty długów i rozpoczęcie działalności od nowa – z czystym kontem i nowymi szansami na sukces. Inaczej mówiąc, bankructwo to po prostu sposób restrukturyzacji firmy. Bolesny i trudny, ale służący uzdrowieniu, a nie pochowaniu firmy.
Konsekwencje ewentualnego bankructwa byłyby oczywiście na krótką metę bardzo bolesne dla Grecji. Odcięta od dopływu gotówki z Europejskiego Banku Centralnego musiałaby najpierw przetrwać paraliż sektora bankowego, a potem jak najszybciej przejść z euro na drachmę (którą można byłoby drukować w Atenach).
Nowa drachma byłaby zapewne w momencie wprowadzenia równa euro. Ale już po kilku godzinach straciłaby zapewne co najmniej jedną trzecią wartości. To zaowocowałoby szybko wybuchem inflacji (bo natychmiast wzrosłyby ceny wszystkich importowanych towarów), za którą nie nadążyłyby greckie pensje i emerytury. W ten sposób szybko stałoby się to, czego dziś żądają od Greków ich wierzyciele: ich wyrażone w euro dochody spadłyby, a towary z importu podrożałyby znacznie bardziej od krajowych.