Jeszcze na początku roku, kiedy rząd Ewy Kopacz ogłosił długo oczekiwaną restrukturyzację Kompanii Węglowej, na Śląsku powiało rewolucyjnym wiatrem. Nie tylko dlatego, że górnicy wyszli na ulicę w obronie czterech kopalń, które zgodnie z założeniami miały zostać zamknięte. Do likwidacji przeznaczono najbardziej deficytowe zakłady Bobrek-Centrum, Sośnica-Makoszowy, Brzeszcze i Pokój.
Takie twarde rozwiązanie mogłoby być wstępem do rozwiązania problemu, jakim jest olbrzymia nadpodaż węgla na rynku (na zwałach leży nawet 16 mln ton węgla – niekiedy słabej jakości). Stało się jednak inaczej. Śląsk zaprotestował, a rząd w przedwyborczej malignie obiecał załatwić sprawę inaczej. Kopalnie fedrujące wielomilionowe straty miały trafić do „inwestorów". Zaczęły się wielomiesięczne naciski Skarbu Państwa na zarządy spółek energetycznych. Niektóre zarządy w końcu uległy, z innych menedżerowie musieli odejść.
Niecały tydzień przed wyborami rząd dotrzymał słowa danego prawie 100 tys. górników (czy może raczej liderom ich związków). Nie zlikwiduje żadnej kopalni. Tauron dostanie Brzeszcze, PGE – Makoszowy. Reszta zakładów KW, w tym Boberek i Piekary, już trafiła do Węglokoksu. Miejsca pracy zostały na Śląsku ocalone. Pytanie, na jak długo? Bo ostatecznie i tak będzie trzeba dostosować wydobycie do zapotrzebowania. Kolejne miliony płynące z rządowej kasy na utrzymanie nierentownego wydobycia spółki muszą oddać. Bruksela pozwala łożyć tylko na zamykanie kopalń.
Przejęte zakłady zapewnią paliwo do działających i budowanych dziś bloków energetycznych. Ale zapotrzebowanie nie będzie rosło. Ze względu na antywęglową politykę UE mogą nie powstać kolejne takie jednostki. Może więc rząd, którego zagraniczna prasa już nazywa zakładnikiem węglowego lobby, powinien powiedzieć prawdę górnikom? Nie wszystkie kopalnie muszą przetrwać, bo zapotrzebowanie na to paliwo będzie maleć.