Wyniki OFE i tak były w tej sytuacji niezłe, bo ich średnia strata wyniosła 4,7 proc., czyli połowę spadku WIG20. To efekt tego, że po tzw. reformie emerytalnej przeprowadzonej przez rząd Donalda Tuska, a uchwalonej przez parlament zdominowany przez PO, fundusze nie mogą inwestować pieniędzy klientów w bezpieczne obligacje skarbowe.
Jacek Rostowski, ówczesny minister finansów i główny architekt tej pseudoreformy, zadbał o to, aby zniechęcić klientów do OFE. Mimo że w publicznych wystąpieniach porównywał giełdę do kasyna, ustawowo nakazał funduszom inwestowanie co najmniej 75 proc. aktywów w akcje, przekształcając je w instytucje o niezwykle ryzykownej strategii inwestycyjnej.
Jako ekonomista Rostowski musiał wiedzieć, jakie będą tego konsekwencje w razie pogorszenia koniunktury na rynku. Była to więc perfidna strategia, zapewne obliczona na to, że w przypadku realizacji spadkowego scenariusza ci, którzy jednak pozostaną w OFE, szybko zatęsknią za ZUS, chwaląc przenikliwość byłego już ministra. A żeby dodatkowo pognębić tych, którzy zdecydowali się dalej odprowadzać składki do OFE, Rostowski ograniczył możliwość przeprowadzki do ZUS: można jej dokonać raz na cztery lata.
Wyjątkiem jest pierwsze „okno transferowe", które otwiera się już w tym roku, po zaledwie dwóch latach od „reformy". Od kwietnia do lipca ci, którzy pozostali w OFE, mogą się przenieść do ZUS. I pewnie jakaś grupa z okazji skorzysta, bo po analizie rezultatów inwestycji swoich funduszy za 2015 r. uznają, że lepiej nie czekać na dalsze straty. Wprawdzie każdy w miarę doświadczony inwestor wie, że nie należy sprzedawać „w dołku" i lepiej poczekać z taką decyzją, kiedy koniunktura się poprawi, ale klienci OFE znaleźli się w pułapce. Bo nie ma żadnej gwarancji, że za cztery lata, kiedy otworzy się kolejne „okno", znowu nie będzie bessy na giełdzie.