Pomnożone przez 167 godzin pracy miesięcznie daje to ponad 2 tys. zł brutto, więcej od ustawowego minimum dla zatrudnionych na etacie (1850 zł). Ma to zmuszać pracodawców do zawierania raczej standardowych umów o pracę zamiast kombinowania z umowami-zleceniami. Aby nie kuglowali przy liczbie godzin przepracowanych przez zleceniobiorcę, rząd zmusza ich do prowadzenia ewidencji czasu pracy.

Niby to wszystko logiczne, ale 12-złotowa stawka wraz z koniecznością prowadzenia ewidencji ma objąć także osoby prowadzące w pojedynkę działalność gospodarczą, świadcząc np. usługi dla innych podmiotów. Dla nich ten biurokratyczny obowiązek staje się szykaną. Zamiast szukać kolejnych zleceń i zwiększać obroty, samozatrudnieni przedsiębiorcy będą wypełniali tabelki w Excelu, by udowodnić rzecz dość oczywistą – że ich stawka godzinowa jest wyższa od 12-złotowego minimum.

Gdyby było inaczej, po odliczeniu blisko 1200 zł zryczałtowanych składek ZUS nakładanych na nich przez państwo, zostawałoby im przecież mniej niż 800 zł, i to przed podatkiem. Dlatego mało prawdopodobne, by godzili się na zarobek poniżej 12 zł na godzinę pracy.

Obowiązek prowadzenia ewidencji czasu pracy obejmie wiele rodzajów działalności gospodarczej wykonywanej w pojedynkę – od np. prawników przez architektów i geodetów po speców od utrzymania IT w firmach. Zawodów, które często są nieźle płatne. Zmuszenie tych wszystkich specjalistów do prowadzenia dodatkowej „papierologii" kłóci się z deklaracjami składanymi przez twórców planu Morawieckiego, że administracja uczyni wszystko, by ułatwić życie przedsiębiorcom.

Nowy obowiązek ociera się zresztą o absurd przy wysokim poziomie zarobków. Ktoś, kto zarabia np. 9 tys. brutto miesięcznie, musiałby przecież pracować ponad 24 godziny na dobę i ponad 31 dni w miesiącu, by jego stawka godzinowa spadła poniżej owych 12 zł. Dlatego mam postulat – wiem, że trudny do spełnienia – by przy tworzeniu przepisów nie stronić od logiki.