Oczywiście podwyżki nie mają nic wspólnego z tym, że branża energetyczna została zmuszona do reanimowania ekonomicznego trupa, jakim były spółki górnicze. To ich „dobrowolna" inicjatywa, ale przypadkiem zapłacą za to końcowi odbiorcy. Ponieważ firmy energetyczne muszą też na gwałt się modernizować, wszyscy musimy się liczyć z dalszymi podwyżkami.

Rynek jest w zasadzie zabetonowany. Oczywiście teoretycznie można zmienić dostawcę energii, ale w praktyce mało kto z tej procedury korzysta. Jesteśmy skazani na państwowe koncerny, które ciągle narzekają na niedostateczne środki na dalsze inwestycje, a jednocześnie zmuszane są do finansowania wielu politycznie odpowiednich projektów, jak choćby musical o życiu papieża. Do tego państwo wyciska z nich pieniądze, choćby zmuszając do przeniesienia kapitału z zapasowego na akcyjny, od czego firmy muszą zapłacić podatek. Rząd nie ogląda się przy tym na interes pozostałych akcjonariuszy.

Energetycznych paradoksów ciąg dalszy. Co roku latem słyszymy z ust jednego ministra, że za chwilę zabraknie prądu. Niektórzy producenci mieli już okazję posmakować ograniczeń. Tymczasem drugi minister mówi o konieczności promocji aut napędzanych energią elektryczną, których ma u nas jeździć milion. Czy latem będą stały w garażach, skoro już są problemy z zaspokojeniem popytu na energię? Zresztą w kraju, w których prąd jest produkowany głównie z węgla, promowanie aut elektrycznych jako rozwiązania ekologicznego jest, delikatnie mówiąc, absurdalne.