Co prawda, mierząc rok do roku, miał miejsce jej wzrost, ale już w porównaniu z czerwcem widać niepokojący (nawet 24-proc.) spadek. Co do jego przyczyn opinie są zgodne – to brak rąk do pracy i nasilająca się walka o pracowników.

Jej skutki odczuwają firmy budowlane, samorządy i indywidualni inwestorzy, którzy z niepokojem obserwują, jak dotychczas pnące się mury ich bloków stają w miejscu. Tak jak moja znajoma, która początkowo żartobliwie, a ostatnio całkiem na serio mówi, że z winy dewelopera została bezdomna. Pod koniec zeszłego roku sprzedała stare mieszkanie. Nowe, do którego miała się wprowadzić wiosną, wciąż nie jest skończone. I nie wiadomo, kiedy będzie. Budowa jej bloku ma już rok opóźnienia, a niedawno z placu zeszła kolejna ekipa podkupiona przez konkurenta.

Problem rosnących kosztów i braku pracowników widzą zarówno zlecający, jak i wykonawcy dużych projektów infrastrukturalnych. O ile w poprzednich latach w jednym przetargu startowało średnio po czterech–pięciu chętnych, o tyle teraz co najwyżej dwóch–trzech, a czasem żaden. W dodatku nawet firmy, które już się zgłosiły i zostały wybrane, często rezygnują z podpisania kontraktu. Szczególnie gdy nie przewiduje on rewaloryzacji cenowej, a dotyczy projektu, który będzie realizowany przez kilka lat.

Trudno się dziwić firmom, że nie chcą podejmować takiego ryzyka. Podobnie jest w sektorze IT, gdzie zaczyna się ożywienie w zamówieniach publicznych. Tam też warunki przetargów są z minionej już rzeczywistości. Dzisiaj wymóg, by firma miała „na stanie" określoną liczbę ekspertów, na których stale poluje konkurencja, skutecznie odstrasza część spółek od udziału w przetargach. Zresztą po co, skoro nie brakuje intratnych zleceń m.in. z zagranicy.

Pracodawcy, gdy uświadamiają sobie, że rynek pracownika nie jest krótkotrwałym zjawiskiem, dopasowują się do nowych warunków. Teraz na poważnie muszą to zrobić instytucje publiczne, choćby ułatwiając wydawanie zezwoleń na pracę dla poszukiwanych specjalistów z zagranicy.